piątek, 3 czerwca 2011

Bangkok - koniec podróży

Ostatnie 2 dni podróży spędziliśmy w Bangkoku. Hotel Four Sons Place jest o tyle dobry dla rodzin z dziećmi, że posiada windę, co nie jest częste, przynajmniej w rejonie Kao San, gdzie większość guesthouse'ów zrobiona jest w kilkupiętrowych starych budynkach.

Zmęczeni po niemal 2-miesięcznych wojażach nie napinaliśmy się już na konkretne zwiedzanie. Poszliśmy nad rzekę, wsiedliśmy na łódź i popłynęliśmy do ostatniego przystanku. Niedaleko stamtąd znajduje się bazar, na którym zakupiliśmy kilka sosów i makarony. Na jednym ze stoisk widzieliśmy coś okropnego - były to żaby, rozkrojone tak, że wszystkie wnętrzności miały na wierzchu, z tym że ... przynajmniej niektóre z nich były żywe - widać było jak oddychają. Leżały na stoliku jedna przy drugiej. Ktoś akurat kupił kilka - sprzedawczyni spakowała je do foliowej torebki. Makabra. Już kilka razy widzieliśmy żywe żaby na bazarach, ale w normalnej formie, a nie z wyprutymi flakami. Ech, szkoda gadać.

Wieczorem na Kao San wszystko wydawało się znajome, ale obserwowaliśmy też, jakie zmiany zaszły od czasu naszego poprzedniego pobytu niemal 2 miesiące wcześniej. Dziwne to uczucie wracać w to samo miejsce podczas podróży, gdzie co kilka dni odkrywaliśmy nowe terytoria.

Następnego dnia rano wybraliśmy się na zwiedzanie ostatniego punktu programu - Grand Palace - kompleksu pałacowego wraz ze świątynią Wat Phra Kaew, w której znajduje się Emerald Budda. Miejsce bardzo ciekawe, składające się z wielu ozdobnych i robiących wrażenie budowli. Nie można go pominąć w planie zwiedzania Bangkoku.

11 maja wczesnym rankiem wsiedliśmy do busa, który odtransportował nas na lotnisko Suvarnabhumi. Przy punkcie odpraw do kilku okienek obsługujących nasz lot ustawiła się potężna kolejka, która przez dłuższy czas zdawała się nie posuwać. Nie chciano nas obsłużyć poza kolejnością, mimo że były tylko 2 rodziny z małymi dziećmi. Staliśmy więc półtorej godziny w kolejce coraz bardziej poirytowanych pasażerów, a Jasiek biegał, rozrabiał i robił dużo hałasu. Kiedy zbliżyliśmy się do okienka okazało się, że przyczyną takiego bałaganu jest niezwykła skrupulatność obsługi co do wielkości i wagi bagaży. Kilka osób zostało wyrzuconych z kolejki, musieli przepakowywać walizki, chować uszy od plecaków, czy dopłacać za minimalnie przekroczoną wagę. Ludzie irytowali się i wykłócali. Nam poszło w miarę gładko, choć pani wykazała się niekompetencją w kwestii oznaczenia wózka dziecięcego. Gdyby nie nasze doświadczenie, wózek nie zostałby nam wydany na lotnisku w Moskwie. Takiego bałaganu podczas odprawy nie widzieliśmy jeszcze nigdzie. Tak więc chyba była to nasza ostatnia przygoda z liniami Aerofłot. 

wtorek, 31 maja 2011

Kambodża - Angkor

Na podróż do Kambodży drogą lotniczą zdecydowaliśmy się między innymi ze względu na informacje, które czytaliśmy na temat koszmarnej podróży autobusem. Nie tylko to, że trzeba przed granicą wysiąść i kilkaset metrów iść na piechotę po drodze napotykając na osoby chcące sprzedać fałszywą wizę, zanim człowiek dotrze do właściwego okienka. Z drugiej strony zaważyły niewygórowane koszty - przelot z Kuala Lumpur do Siem Reap linią Air Asia kosztował nas za 3 osoby 666 zł, w tym koszt transferu z dworca Sentral na lotnisko.

Po tych informacjach spodziewaliśmy się po tym kraju wszystkiego. Myśleliśmy, że będzie to wyzwanie - noclegi koszmarne z robactwem, jedzenie które strach brać do buzi, komary z malarią, ludzie chcący oszukać na każdym kroku. Życie szybko zweryfikowało nasze nietrafione poglądy.

Jeden jedyny raz, kiedy ktoś chciał nas oszukać, miał miejsce na lotnisku przy wyrabianiu wizy. Po pierwsze przeraża liczba papierków, które należy wypełnić. Jeden z nich dostaliśmy już na pokładzie samolotu. Okazało się, że to dopiero początek - dla 3 osób jest naprawdę sporo pisania. Przy długim kontuarze siedziało 10 urzędników, z których każdy miał swój udział w wyrabianiu wizy. Trochę śmieszne, paszport przechodził z rąk do rąk, każdy coś doklejał albo dopisywał, ale dzięki temu po minucie wiza była gotowa. Niestety pierwszy pan, który inkasował opłatę chciał nas naciągnąć i za niemowlę kazał zapłacić jak za dorosłego, czyli 20 USD. Dobrze, że Grzesiek wcześniej czytał, że wiza dla Jasia powinna kosztować 5 USD. Pan strzelił focha, ale nie miał wyboru, naliczył w sumie 45 USD.

Po wyjściu z niewielkiego terminala postanowiliśmy wziąć taksówkę zamawianą i opłacaną w okienku. Zaczepiłam parę, która stała koło nas, czy nie chcieliby wziąć wspólnej taksówki z nami. Dziewczyna Kambodżanka i chłopak chyba Francuz. Zgodzili się i wzięliśmy jeden samochód za 7 USD. Kierowca przez całą drogę jechał 30 km/h. Rozejrzeliśmy się i spostrzegliśmy, że wszyscy tak powoli jeżdżą. Ku naszemu szczęściu nasi towarzysze jechali do konkretnego hotelu, Golden Temple Villa, o którym wiedzieli, że jest dobry i niedrogi. Zabraliśmy się więc z nimi i okazało się, że i dla nas znajdzie się pokój. Co prawda po jednej nocy musielibyśmy się przenieść do innego pokoju, ale hotel zrobił miłe wrażenie, więc za cenę 14 USD za noc postanowiliśmy zostać.

Jako że pokój był jeszcze nie gotowy, zrzuciliśmy bagaże i ruszyliśmy na miasto. Od razu trafiliśmy na zadaszony bazar, na którym można było kupić wszystko od mięsa, poprzez ryby, warzywa, a na pieluszkach kończąc. Ceny w Kambodży wyrażone są w amerykańskich dolarach. Lokalna waluta riel służy głównie do wydawania reszty. Na bazarze była straszna ciasnota, więc szybko się stamtąd ewakuowaliśmy i odwiedziliśmy pierwszy lepszy sklep spożywczy celem zakupu napojów. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że można kupić wszystko, nawet pieluszki marki Pampers, które są nie dostępne ani w Tajlandii ani w Malezji. Nie wiem, czy były to oryginalne Pampersy i jaką jakość reprezentowały. My byliśmy już zaopatrzeni w odpowiednią ilość pieluszek, niestety nie najwyższych lotów.

Wróciliśmy do hotelu, ale pokój jeszcze nie był wysprzątany, poszliśmy więc do hotelowej restauracji na śniadanie. I tu miłe zaskoczenie - okazało się, że kawa, herbata oraz banany są dla gości nieodpłatne.  Zjedliśmy smaczne śniadanko, po czym postanowiliśmy nie tracić czasu, tylko od razu wypożyczyć rowery i ruszyć na zwiedzanie. Kolejne zaskoczenie - hotel Golden Temple Villa oferował rowery bezpłatnie. Co prawda straszne padaki, ale jakoś daliśmy radę dojechać do kas, gdzie zakupiliśmy 3-dniowe bilety wstępu do wszystkich świątyń. Bilety sprzedawane są po 20, 40 i 60 USD, w zależności czy na 1, 2 czy 3 dni. Od razu ruszyliśmy do najbardziej znanej świątyni Angkor Wat. Jak się okazało, była to nie lada wyprawa jak na kiepskiej jakości rowery z małym dzieckiem w nosidełku. Zmęczyliśmy się strasznie, ale wróciliśmy zadowoleni.

Następnego dnia rano postanowiliśmy jednak wykupić zwiedzanie tuk-tukiem. Trasa przewidywała obejrzenie ok. 8 świątyń zlokalizowanych w promieniu kilkunastu kilometrów. Rowerem nie dalibyśmy rady, tym bardziej, że koszt całodniowej wyprawy z kierowcą mówiącym po angielsku to zaledwie 9 USD. Kierowca okazał się bardzo miły. W oczekiwaniu, aż Grzesiek otrzyma zamówionego kebaba (pani robiła go strasznie długo) kupił dla mnie schłodzony sok z trzciny cukrowej. Ominęliśmy Angkor Wat, który zaliczyliśmy już poprzedniego dnia i udaliśmy się na zwiedzanie pozostałych, nie mniej ciekawych miejsc, z czego najciekawszą ze świątyń okazała się Ta Prohm. Charakteryzuje się olbrzymimi drzewami porastającymi mury i kamienie. Między innymi w tej świątyni kręcono film Lara Croft Tomb Raider z Angeliną Jolie w roli głównej.

Podczas zwiedzania w wielu miejscach można natknąć się na sprzedawców różnych rzeczy od kokosów poczynając na drewnianych fletach kończąc. Często są to dzieci, które wręcz  błagają, aby coś od nich kupić. Praktycznie wszystko kosztuje dolara. Dzieci potrafią liczyć w różnych językach, wymieniają stolice krajów. Wszystko po to, aby sprzedać. Kambodżanie są głodni pieniędzy. Jest to przykre, ale kupując jedną czy drugą rzecz świata się niestety nie zbawi. Trzeba się do tego przyzwyczaić. Jeśli ktoś wybierając się w podróż myśli o zabraniu różnych drobiazgów do rozdania dzieciom, to tu jest właśnie odpowiednie miejsce. My mieliśmy kilkanaście długopisów i flamastrów - dzieci i dziewczyny sprzedające koszulki rozdrapały je w mgnieniu oka. Coś niebywałego.

Wieczorem wybraliśmy się na miasto, aby zjeść obiad. W centrum Siem Reap znajduje się tak zwana Pub Street, która jest ciągiem barów i restauracji różnego rodzaju. Są tam tylko turyści. Wygląda na to, że tubylcy nie mogą tam jadać. Ceny nie są zbyt niskie jak na Kambodżę, choć oczywiście nie przerażają. My wybraliśmy jedną ze znajdujących się tuż obok ulicznych restauracji, w której zjedliśmy tanio i dobrze. Spotkaliśmy tam też dwójkę Polaków z Leszna, z którymi chwilę rozmawialiśmy.

Następnego dnia rano przyjechał po nas tuk-tukiem znajomy naszego kierowcy (ten był tego dnia zajęty) i wyruszyliśmy z nim w dłuższą trasę do kolejnych świątyń. Między innymi pojechaliśmy do Banteay Srei, oddalonego o ok. 25 km od głównego kompleksu świątyń. Podczas zwiedzania natknęliśmy się na tych samych Polaków, których poznaliśmy poprzedniego dnia. Spotkaliśmy też wielu innych rodaków. Podczas wielotygodniowego pobytu w Tajlandii nie spotkaliśmy w sumie tylu Polaków, co w kompleksie Angkor. Nie powiem, zaskoczyło nas to. Wydawałoby się, że Polacy raczej nie podróżują do tego typu egzotycznych miejsc, a tu masz...

Wieczorem wybraliśmy się na Night Market i znowu spotkaliśmy parę z Leszna. Skorzystałam z 15-minutowego masażu ramion i pleców za 1 USD. Zakupiliśmy też bilety na podróż do Bangkoku. Wracaliśmy już następnego dnia.

Nazajutrz spakowani oczekiwaliśmy na taksówkę lub busa, który miał nas podwieźć do miejsca, z którego mieliśmy wyruszyć. Niestety transport nie przyjeżdżał, zadzwoniliśmy więc do biura. Okazało się, że zapomniano o nas. Po kilkunastu minutach przyjechał tuk tuk i zabrał nas pod hotel, spod którego mieliśmy odjechać. Przed wejściem stał mini van, w którym tłoczyło się kilkanaście osób. Dla nas nie było już miejsca. Nie wiedząc, co jest grane, oczekiwaliśmy w spokoju na dalszy rozwój sytuacji. Po kilku minutach wszyscy wysiedli wraz z bagażami. Kazano nam czekać. Aż w końcu przyjechał niewielki autobus wyglądający na lokalny. To był właśnie ten, którym mieliśmy jechać do granicy kambodżańsko-tajskiej. W niczym nie przypominał obiecywanego Vip Busa ze zdjęć. Wygląda więc na to, że rodzaj autobusu dobierany jest do liczby pasażerów. Gdyby nie my, grupa odjechałaby vanem, a tak pojechaliśmy kiepskim busem. Nikt się jednak nie chciał kłócić. Jedyne spięcie miało miejsce podczas krótkiego postoju na stacji benzynowej, kiedy kierowca wyłączył silnik i klimatyzację i momentalnie zrobiło się za gorąco. Jakoś jednak dojechaliśmy na granicę. Jaś był bardzo grzeczny. Chyba przyzwyczaił się już do częstych podróży i różnych niewygód.

Na granicy sytuacja jest nieco dziwna. Autobus zostawia pasażerów na rondzie niedaleko od biura kambodżańskiego, gdzie trzeba wypełnić jakiś świstek i się odprawić. Stamtąd kilkaset metrów należy iść na piechotę do przejścia tajskiego, gdzie my akurat trafiliśmy na sporą kolejkę. Już po tajskiej stronie czeka człowiek, który lokuje pasażerów do niewielkich vanów, które jadą już bezpośrednio do Bangkoku. Ledwo wsiedliśmy do samochodu, lunął deszcz. I padał tak przez godzinę. Kierowca jechał szybko i dość niebezpiecznie. Na szczęście po tajskiej stronie drogi są o niebo lepsze niż w Kambodży, lepsze niż w Polsce. Do Bangkoku dotarliśmy ok. 20:00. Początkowo próbowaliśmy znaleźć nocleg w innym miejscu niż poprzednio, ale koniec końców znów wylądowaliśmy w Four Sons House.

Podsumowując nasz pobyt w Kambodży - po pierwsze za krótko. Gdybyśmy mogli zaplanować naszą podróż drugi raz, prawdopodobnie zrezygnowalibyśmy z Malezji na rzecz dłuższego pobytu w Kambodży. Oceniając tylko po Siem Reap i kompleksie świątyń Angkor - ludzie są niezwykle mili i uprzejmi, nawet zbyt usłużni. Są głodni pieniędzy, ale nie żebrzą, starają się zarobić sprzedając różne rzeczy. Usługi są bardzo tanie. W miejscach turystycznych wiele osób mówi po angielsku. Przewodnicy wycieczek mówią biegle w wielu językach, nawet po japońsku czy hiszpańsku. Hotel, do którego trafiliśmy był jednym z najlepszych, w jakich byliśmy podczas całej podróży. To samo powiedzieli napotkani Polacy, którzy mieszkali w innym hotelu. Wygląda na to, że Kambodża jest ciekawym krajem, na który warto poświęcić więcej czasu i obejrzeć też inne miejsca oprócz obleganego przez turystów Angkor. Turysta może czuć się bezpiecznie. Jedyne, na co trzeba uważać, to komary - choć jest ich niewiele, to jest możliwe zachorowanie na malarię.

poniedziałek, 16 maja 2011

Jedzenie i ogólne wrażenia w Malezji

Byliśmy dość krótko w tym kraju i to jedynie w stolicy, ale na pierwszy rzut oka widać dużo większe rozwarstwienie społeczne niż w Tajlandii. Z jednej strony drapacze chmur, drogie hotele, luksusowe sklepy, świetna infrastruktura drogowa i kolejowa, z drugiej nierzadko można zobaczyć ludzi śpiących na ulicy. Zdarzyło się żebranie, czego w ogóle nie zaobserwowaliśmy w Tajlandii. Mieszkańcy to mieszanka wielu narodów, głównie Malezyjczyków, Chińczyków, Hindusów. Mieszają się tu kultury islamu, buddyzmu i hinduizmu i wygląda na to, że na tym tle nie ma żadnych napięć.

Kuchnia malezyjska to również wybór potraw chińskich, tajskich, hinduskich, ale i bez problemu można zakupić dania z zachodu. My dwukrotnie stołowaliśmy się na Central Market. Jest to duży budynek z setką sklepów z pamiątkami i różnymi wyrobami (coś jak krakowskie Sukiennice, tylko znacznie większy). Na piętrze znajdują się restauracje, gdzie można skosztować najróżniejszych dań za niewielkie pieniądze, niewiele drożej niż na jakimś straganie na ulicy. Do tego jest czysto, można umyć ręce, są też krzesełka dla dzieci - dzięki temu Jaś po raz pierwszy od dawna mógł jeść sam, co oczywiście skutkowało górą okruchów na podłodze. Warto zapamiętać, że ok. 21:00 budynek jest zamykany.

Duży wybór barów znajduje się w China Town, przeważnie są pełne ludzi, szczególnie wieczorem. Ale, co nas trochę zdziwiło, są zamykane dość wcześnie. Ok. północy już prawie nic się nie dzieje (w Tajlandii nawet w środku nocy można było bez trudu znaleźć coś do jedzenia). I jeszcze informacja dla miłośników dań z Mc Donalds - w godzinach 12:00 - 15:00 są zestawy lunchowe McValue Lunch w doskonałych cenach zaczynających się od 5,95 RM (1 RM = 1 PLN). Za tę cenę warto się skusić na ciepłą kanapkę, frytki i napój :)

Durian. O tym owocu można by napisać osobny rozdział. Przez cały pobyt w Tajlandii obserwowaliśmy owoc duriana sprzedawany na obnośnych stoiskach. Duże, zielone i kolczaste skorupy roztaczające wokół charakterystyczną niezbyt przyjemną woń, którą ciężko opisać, bo do niczego nie jest podobna. W środku znajdują się żółte owoce, które się je. Często sprzedawane w postaci już przygotowanej do zjedzenia na zafoliowanych tackach. Durian zaintrygował nas dopiero w Malezji, gdy przy wejściu do jednego z hoteli zauważyliśmy napis, że nie można robić dwóch rzeczy: palić i wnosić duriana. Na Petaling Street przy jednym ze stoisk z durianem ustawiła się kolejka. Co to jest za cholerstwo, co śmierdzi, a ludzie się tym zajadają? Grzesiek postanowił zainwestować 5 RM i spróbować. Czegoś tak niedobrego nie jedliśmy dawno. Okropny nie tylko smak, ale i konsystencja owocu przypominająca krem. Pierwszy kawałek poszedł dość gładko, ale czym dalej tym gorzej. Przy ostatnim Grzesiek powiedział pas i szybko wypił litr Coli. Szybko się okazało, że nie było to dobre posunięcie, bo woń duriana towarzyszyła mu przez kilka kolejnych godzin. Ja na szczęście po dwóch kęsach zrezygnowałam z tej przyjemności. Kolejnego dnia zorientowaliśmy się, że można kupić rozmaite przysmaki robione na bazie tego wspaniałego owocu, np. czekoladki z nadzieniem durianowym :)

środa, 11 maja 2011

Kuala Lumpur (Malezja)

Pociąg przyjechał do Kuala Lumpur o przynajmniej godzinę za wcześnie (sic!), więc zostaliśmy wyrwani ze snu. Na szczęście to była ostatnia stacja. Co do samej podróży - na granicy tajsko-malezyjskiej należy wysiąść z pociągu wraz z całym bagażem i odprawić się. Pociąg odjeżdża i wraca po ok. godzinie zabrać pasażerów z powrotem do środka. W naszym przedziale sypialnym przez pół drogi nie działała klimatyzacja. W pozostałych tańszych przedziałach było ok. Co jeszcze warto podkreślić, większość pasażerów stanowili muzułmanie, w naszym przedziale były prawie same kobiety. Jeżeli chodzi o białych turystów, to prócz nas było może jeszcze 5 osób w całym pociągu.

Kiedy wysiedliśmy na stacji KL Sentral było jeszcze ciemno. Stacja nowoczesna, łącząca różne środki lokomocji, a zwłaszcza kilka typów pociągów - metro, kolejkę podmiejską i kolej dalekobieżną. Nieopodal znajduje się też stacja kolejki monorail. Na dworcu można też odprawić bagaż na samolot i stąd odjeżdzają autobusy na lotnisko.

Zjedliśmy śniadanie i postanowiliśmy pojechać metrem do Chinatown i tam znaleźć nocleg. Dojazd okazał się trywialny, poszukiwania pokoju już nie. Z racji święta 1 maja, które w Malezji też jest obchodzone, hotele miały pojedyncze wolne pokoje i do tego w niezbyt wysokim standardzie i dość drogo. Znaleźliśmy przyzwoity pokój w Etika Inn za 80 ringgitów, czyli 80 zł za noc. Padliśmy wszyscy jak muchy i po 2 godzinach jak nowonarodzeni ruszyliśmy na miasto. Na piechotę doszliśmy do Petronas Twin Towers mijając po drodze KL Tower do złudzenia przypominającą londyńską BT Tower.

Wieże Petronas to jeden z najwyższych budynków świata (ok. 450 metrów wysokości, 88 pięter). Z daleka nie robią wrażenia takich wysokich. Może dlatego, że w mieście jest bardzo dużo drapaczy chmur. Jednak kiedy stoi się blisko, widok czegoś tak wielkiego jest porażający. Wieże połączone są w połowie mostem, który jest otwarty dla turystów, ale aby tam się dostać należy stanąć w kolejce po bilety o 7 rano. My zostawiliśmy sobie tę przyjemność na ostatni dzień pobytu. U podstawy budynku znajduje się kilkupiętrowe eksluzywne centrum handlowe z najdroższymi markami świata. Zwiedziliśmy je przymuszeni nagłą ulewą. Na szczęście do metra można dostać się bezpośrednio z budynku. Wróciliśmy do Chinatown przechodząc opłotkami obok pozamykanych straganów obserwując stada grasujących szczurów.

Następnego dnia rano postanowiliśmy się przeprowadzić do tańszego hotelu Petaling, o którym czytaliśmy na czyimś blogu. Zostawiliśmy bagaże i ruszyliśmy na miasto. Piesze zwiedzanie miasta nie jest takie proste, zwłaszcza z wózkiem, ponieważ jest dużo szerokich i ruchliwych ulic, miejscami bez chodników. Dotarliśmy do National Museum, w którym przedstawiona jest historia Malezji od czasów prehistorycznych do współczesnych. Stamtąd po krótkim posiłku w najbliższym barze udaliśmy się do sąsiedniego Planetarium. Było to nie lada wyzwanie, ponieważ najpierw trzeba wdrapać się po schodach na kładkę nad ruchliwą drogą, a potem kilkadziesiąt metrów dalej pod górę i znowu po schodach do budynku. Po drodze nasz mały niszczyciel połamał parasolkę. Planetarium okazało się dużo ciekawsze od muzeum, szczególnie dla Zająca, który wciskał wszystkie możliwe przyciski, a z kapsuły Sojuza trzeba go było wyciągać siłą. Wyszliśmy jako ostatni klienci i ze smutkiem musieliśmy odczekać godzinę przed wejściem, bo w międzyczasie zerwała się ulewa.

Przeprowadzka do hotelu Petaling była jedną z naszych najgorszych dezyzji podczas całego wyjazdu. Przez pół nocy jakaś baba awanturowała się na korytarzu nie dając spać nie tylko nam, ale pewnie i wszystkim pozostałym gościom. Obsługa nie interweniowała przez kilka godzin, mimo naszych próśb o wezwanie policji. Dlatego rano postanowiliśmy się czym prędzej wyprowadzić. Niestety, kolejne pakowanie i kolejna przeprowadzka. Na domiar złego zarwana noc pokrzyżowała nasze plany, aby wstać o 6:00 i pojechać do Twin Towers, stanąć w kolejce po bilet i wjechać na most widokowy. To była ostatnia możliwość przed wyjazdem z KL. Dlatego hotel Petaling radzimy omijać szerokim łukiem.

Przeprowadziliśmy się do hotelu Lido, który znajduje się tuż przy dworcu Sentral, skąd nazajutrz mieliśmy odjechać autobusem na lotnisko. Hotel dość marny, jak i inne w tej okolicy, ale chociaż unikaliśmy jeżdżenia taksówką w środku nocy i ponoszenia kolejnych kosztów.

Po zakwaterowaniu pojechaliśmy monorailem do wież Petronas i spacerowaliśmy po parku, który znajduje się u podnóża budynku. Jest tam m.in. jezioro, basen i ogromny plac zabaw dla dzieci. Jaś w tym czasie spał w wózku i nawet nie wie co stracił. Może to i lepiej, bo musielibyśmy tam siedzieć do wieczora ;)

Pobudka o 3:00 i pędem na SkyBus, który zawiózł nas na międzynarodowe lotnisko przejezdżając koło toru Formuly 1. Dopiero kiedy nasz samolot do Siem Reap wzbił się w powietrze zaczęło robić się jasno.

Ko Lanta

Na Phi Phi jest bardzo wiele agencji, w których można zakupić najróżniejsze bilety. My za bilety na wyspę Ko Lanta zapłaciliśmy po 250 bahtów od osoby. Łódź nie najwyższych lotów i, co chyba jest tu normą, sprzedanych zostało dużo więcej biletów niż miejsc. Na szczęście nie płynie się zbyt długo, można więc wytrzymać.

Lanta jest dużo większą wyspą i w przeciwieństwie do PP posiada drogi, po których jeżdżą samochody i motocykle. Kiedy przybija łódź, na brzegu już czekają taksówkarze. Stawki mają ujednolicone. Za przejazd do najbliższej miejscowości Pra-Ae wołają 200 THB, aby dostać się do tych najdalej położonych trzeba zapłacić ponad 500 THB. My nie mieliśmy żadnej koncepcji, ale zdecydowaliśmy się pojechać do Pra-Ae (Long Beach) i tam poszukać noclegu. Z taksówkarzem wynegocjowaliśmy 150 bahtów za przejazd. Wysiedliśmy przy jednym z polecanych przez Lonely Planet ośrodków z bungalowami, zrzuciliśmy bagaże przy 7eleven i Grzesiek ruszył na poszukiwania. Wybraliśmy pokój w zupełnie pustym hoteliku White Flower, gdzie za duży pokój z klimatyzacją, TV, lodówką, balkonem i dużą łazienką zapłaciliśmy 550 THB za noc. Koniec sezonu na Lancie widoczny jest bardziej niż gdzie indziej - hotele i restauracje świecą pustkami, niektóre są nawet pozamykane. Dzięki temu można negocjować ceny.

Postanowiliśmy nie tracić czasu i od razu wynajęliśmy skuter, którym ruszyliśmy na zwiedzanie wyspy. Jest to zdecydowanie najlepsza opcja, bo wszędzie jest daleko i chodzenie nie wchodzi w rachubę, a taksówki za drogie. Wynajęcie skutera 200 THB za dzień, czyli porównywalnie jak w innych rejonach Tajlandii. To jest ok. 20 zł.

Wyspa jest dość dzika, ma bardzo bujną przyrodę i kilka niewielkich miejscowości połączonych całkiem dobrą drogą. Zamieszkana jest w większości przez muzułmanów. Plaże niestety nie robią wrażenia, ale my nie nastawialiśmy się na plażowanie.

Już pierwszego dnia namierzyliśmy targ, na którym zakupiliśmy coś do jedzenia w bardzo niskich cenach. Nazajutrz targu w tym miejscu już nie było. Wygląda na to, że codziennie jest w innym punkcie. Dotarliśmy do wioski rybackiej znajdującej się na południowo-wschodniej części wyspy. Na południowym krańcu znajduje się park narodowy. Dojeżdża się tam bardzo wyboistą drogą pod górę i w dół, ledwo można tam dojechać skuterem. My po drodze spotkaliśmy stado małp. Zatrzymaliśmy się na chwilę, aby popatrzeć. W pewnym momencie jedna z małp zaczęła nas odstraszać warcząc, więc daliśmy nogę. W parku znajduje się niewielka latarnia morska, do której trzeba się wdrapać pod górkę, ale nie da się wejść do środka. Można pójść też na trekking 2-kilometrową trasą, ale my ze względu na dziecko nie bralismy tego nawet pod uwagę. Na początku trasy do parku znajduje się restauracja z ładnym widokiem na zachód słońca. Na wyspie znajdują się też minimum 3 punkty, w których można wybrać się na przejazdżkę słoniem, są też 2 jaskinie, ale nie jest wskazane chodzenie tam z małym dzieckiem. Tak wiec i z tego musieliśmy zrezygnować.

Za to jeden dzień postanowiliśmy poświęcić na zwiedzenie Ko Lanta Noi - sąsiedniej i równie dużej wyspy, do której można się dostać promem samochodowym. Odległość do pokonania jest bardzo mała, bo wyspy są tuż koło siebie. Ko Lanta Noi jest słabo zaludniona i jeszcze bardziej dzika. Przez wyspę odbywa się niejako tranzyt - wszystkie busy i samochody jadące z lądu na Lantę muszą przejechać przez Lantę Noi. Objechaliśmy wyspę dookoła i nie dopatrzyliśmy się w zasadzie żadnych atrakcji. Widzieliśmy za to olbrzymiego jaszczura, a może gekona, który przebiegł nam drogę.

Ogólne wrażenia z pobytu na Ko Lanta - spokój, małe zagęszczenie turystów, miejsce dobre dla rodzin z dziećmi, morze i plaże przeciętne.

Po 4 dniach musieliśmy zwinąć manatki, aby dotrzeć do Malezji, zdążyć tam zwiedzić cokolwiek i nie spóźnić się na samolot do Kambodży. Postanowiliśmy zakupić bilety na busa do miejscowości Trang i stamtąd do Hat Yai. W cenie biletu (300 + 300) była taksówka, która zabrała nas z hotelu. Do Trang dotarliśmy bez przygód, ale tam nasze oczekiwanie na busa do Hat Yai przedłużało się i groziło tym, że nie wyrobimy się na nocny pociąg do Kuala Lumpur. Kiedy podjechał bus powiedziano nam, że nie ma w nim miejsc i pojedziemy następnym. Grzesiek natomiast zauważył, że sprzedawca sprzedał bilety komuś innemu na ten właśnie bus i to za 100 THB! No więc była mała awantura. Na szczęście nasz argument, że musimy zdążyć na międzynarodowy pociąg zadziałał i kolejny bus podjechał po kilkunastu minutach

W Hat Yai kierowca wysadził nas przed samym wejściem na stację kolejową. Ja przy bagażach, a Grzesiek poszedł kupić bilet. I znowu - pani najpierw bez zastanowienia stwierdziła, że biletów na dzisiaj brak, na co Grzesiek, że jak dzwonił i pytał, to były (co z resztą była zgodne z prawdą). No więc Pani zniknęła na zapleczu i po chwili wróciła z dwoma biletami ze zwrotów. Mieliśmy więc szczęście i pociąg za 2 godziny, zdążyliśmy więc jeszcze zjeść w pobliskim centrum handlowym.

czwartek, 28 kwietnia 2011

Phi Phi

Po kilku dniach spędzonych w Phuket postanowiliśmy kupić bilet na wyspę Phi Phi. Koszt 300 THB od osoby. Taksówka z samego rana odebrała nas z hotelu i zawiozła do portu, skąd o 8;30 wyruszyliśmy nawet całkiem wygodną łodzią. Byliśmy jednymi z nielicznych z bagażami, większość turystów przypływa tam na jeden dzień na plażę i wraca na Phuket czy Krabi.

Phi Phi to ciekawe miejsce, gdyż nie posiada dróg, tak więc nie jeżdżą tam samochody ani motocykle. Jest za to dużo rowerów. Miasteczko położone jest na wąskim przesmyku pomiędzy dwiema górami. Z powodzeniem można obejść całość w poszukiwaniu noclegu nawet z plecakami na stelażu. Ceny pokojów są niestety szokujące w porównaniu do wcześniejszych miejsc, w których byliśmy. Pomijając resorty, w których pokój czy domek można wynająć za 2.000-10.000 THB (wcale nie wyglądają na luksusowe), są małe hotele i guesthousy, gdzie za pokój z klimatyzacją trzeba zapłacić od 1000 THB wzwyż, a za pokój z wiatrakiem ok. 600-800 THB. Te najtańsze znajdują się najdalej od portu, aczkolwiek wszędzie i tak jest bardzo blisko - jest to kwestia 5 czy 6 minut spaceru. Tak kształtują się ceny w kwietniu, czyli poza sezonem, w sezonie jest pewnie drożej. My znaleźliśmy nocleg w Laleena House za 800 THB z klimatyzacją i telewizorem. Ceny w sklepach podobne jak na Ko Tao - o ok. 30% wyższe niż na lądzie.

Na wyspie nawet nie w sezonie jest dużo turystów, głównie młodych ludzi z Australii i Skandynawii. My z dzieckiem w wózku wyglądaliśmy trochę jak kosmici. Ale lokalni sprzedawcy już po jednym dniu zaczęli nas kojarzyć i Jaś czasami załapał się na jakiegoś banana albo ciastko. Idąc ulicą (a właściwie chodnikiem) mijamy na zmianę restauracje, bary, sklepy, salony masażu, szkoły nurkowania i agencje turystyczne. W tych ostatnich można zakupić najróżniejsze bilety oraz lokalne wycieczki. My wybraliśmy się na całodniową wyprawę łodzią na snorkeling. Koszt 500 THB od osoby, my dostaliśmy jeszcze zniżkę i zapłaciliśmy 950 THB (Jaś jak zawsze za darmo, choć robi najwięcej hałasu i zamieszania ;))

Łódź wypływa o 10.00, opływa Phi Phi Don oraz jej mniejszą i bardziej dziką siostrę Phi Phi Leh zatrzymując się kilka razy na robienie zdjęć i kilka razy na pływanie z rurką (snurkowanie), między innymi na Maya Bay, gdzie kręcili film Plaża z Leonardo DiCaprio w roli głównej. Woda jest bardzo czysta i przejrzysta i można obserwować najróżniejsze rybki. Rekinów niestety nie widzieliśmy. Jaś dostał mały kapoczek i też miał okazję popływać w morzu, a także kajakiem (Skubaniec w wieku niespełna 2 lat objechał już pół świata i podróżował niemal każdym środkiem lokomocji.) Ostatni etap wyprawy to obserwowanie zachodu słońca i powrót do portu. Bardzo polecamy tę wycieczkę. Jest też wersja skrócona do pół dnia, do wyboru są też 3 rodzaje łodzi. Są też taxi boat na różne okoliczne wyspy i plaże, ale wołają za taką przejażdżkę bardzo dużo, od. 1000 THB w górę.

Wybraliśmy się też na View Point, czyli punkt widokowy, z którego widać miasteczko i obydwie plaże. Droga na górę zajmuje ok. 20 minut i jest w większości po schodach. Trzeba się trochę napocić, ale warto, bo widok jest bardzo ładny.

Każde miejsce, w którym do tej pory byliśmy, ma coś specyficznego. Na Phi Phi są to kubełki - zestawy do robienia drinka, np. rum, cola i Red Bul. Składniki wraz z lodem miesza się w kubełku od razu po zakupieniu w sklepie i można popijać spacerując po mieście. Nasze 2 kubełki zostały wykorzystane następnego dnia przez Zająca do zabawy na plaży ;) Bardzo fajna sprawa - polecamy.

W środku dnia jest tak gorąco, że nie da rady wytrzymać na plaży dłużej niż 10 minut, tym bardziej z małym dzieckiem. Tak więc plażowanie polecamy albo rano (nam nigdy nie udało się dotrzeć przed południem - nawet Jasiek miał melodię do spania) albo dopiero po 16.00. Jak słońce zachodzi dopiero można wysiedzieć nad wodą. Inna sprawa, że wieczorem przeważnie jest odpływ i aby móc popływać trzeba iść daleko w morze. Ale dla dziecka to idealne warunki, może biegać w wodzie bez obawy, że wejdzie za głęboko. Piasek jest jasny i ładny. Wynajem leżaka 100 THB - nie korzystaliśmy.

Na Ko Phi Phi spędziliśmy 5 dni, po czym wsiedliśmy na łódź i przenieśliśmy się na wyspę Lanta. Pozdrawiamy!

Phuket

Grzesiek mówi, że nie podobało mu się na Ko Tao i nie rozumie, czemu niektórzy tak się zachwycają, a są też tacy, którzy postanowili tam zamieszkać. Poza najtańszymi na świecie szkołami nurkowania wyspa w zasadzie nie oferuje nic ciekawego, a zwłaszcza dla rodziny z dzieckiem. Tak więc następnego dnia po zakończeniu kursu zwinęliśmy manatki. Wykupiliśmy podróż do Phuket w jednym z biur (nie ma sensu jechać do portu i kupować biletów na własną rękę - koszt jest taki sam, a klient jest odbierany spod hotelu taksówką).

Niestety nie było już biletów na katamaran firmy Lomprayah, więc kupiliśmy nieco tańszą podróż (820 THB/os.) mniej wygodną łodzią i dalej minivanem. Start o 10.00 na miejscu mieliśmy być ok. 20.00. W praktyce jednak wygląda to tak, że jest sporo przesiadek. Pierwsza już przy sąsiedniej wyspie Ko Pha-Ngan. Na szczęście w przeciwieństwie do pierwszej łodzi ta druga nie była nawet w połowie zapełniona, a do tego Jasiek poszedł spać. Wysiadka na brzegu w okolicy miejscowości Surat Thani. Taksówka podwioła nas może z 200 metrów do poczekalni, gdzie czekaliśmy ok. 50 minut na dalszy transport. Ku naszemu zdziwieniu podjechał po nas duży turystyczny autobus, a prócz nas na Phuket jechało jeszcze tylko dwóch turystów. Niestety nasza radość nie trwała zbyt długo - autobus przewiózł nas ok. 20 km do Surat Thani, wysadził na jakimś placyku, gdzie mieliśmy czekać na minivana. Po upływie pół godziny van podjechał i wyruszyliśmy do Phuket. Droga była długa i dość męcząca, a na miejsce dotarliśmy dopiero ok. 22.00. Tak więc cały dzień w podróży, a 4 przesiadki, wielokrotne wkładanie i wyjmowanie plecaków, toreb, wózka i dziecka też nie należały do przyjemności. No ale koniec końców znaleźliśmy się na wyspie Phuket, w Phuket Town, gdzie dojeżdża autobus.

Po drodze zdecydowaliśmy, że znajdziemy nocleg w mieście, gdzie z jednej strony jest mniej turystów, z drugiej można znaleźć zakwaterowanie za kilkaset bahtów, zaś w okolicach najbardziej popularnych plaż noclegi są bardzo drogie. Zrządzeniem losu trafiliśmy do Roongrawee Mansion. Hotel jest oddalony od centrum Phuket Town o ok. 1.5 km, to jest pewna wada, ale jako zalety należy wymienić ładne położenie wśród zieleni, niewielki basen do dyspozycji, dostęp do internetu bezprzewodowego i przystępną cenę pokoju 500 THB.

Do centrum i z powrotem codziennie zasuwaliśmy na piechotę, ponieważ w Phuket z transportem jest bardzo słabo. Taksówki z licznikiem (taxi meter) widzieliśmy słownie dwie podczas całego pobytu, inni taksówkarze wołają albo bardzo wygórowane stawki albo całkiem niewysokie (czytaj; zawiozę Cię na market, gdzie dostanę prowizję). Za jazdę na plażę, np. do Patong wszyscy jak jeden mąż chcą 400 THB (zmowa?). Biorąc pod uwagę, że za dość skomplikowaną i długą podróż z Ko Tao zapłaciliśmy po 820 THB, to za przejechanie kilkunastu kilometrów to trochę dużo. Ale jest na szczęście jeszcze jedna opcja - autobus, gdzie za przejazd płaci się 25 THB od osoby. Bus odjeżdża spod Fresh Market, a w Patong jest po ok. 40 minutach. Ostatni bus powrotny odjeżdża z Patong o 17.00.

My wybraliśmy się tam tylko raz, na krótko, w zasadzie po to, aby móc powiedzieć - byliśmy tam. Plaża i cała miejscowośc była zalana w 2004 roku przez tsunami. Obecnie wszystko wygląda normalnie, zaś w wielu miejscach wiszą znaki informujące o drodze ewakuacyjnej. Z racji tego, że byliśmy tam tylko 2 godziny nie możemy zbyt wiele powiedzieć ani o plaży ani o miejscowości.

Za to dość dobrze obeszliśmy Phuket Town. Samo miasto to w zasadzie nic ciekawego. Starówka to kilka ulic, przy których stoją zabytkowe kamieniczki. Urządzono tam hotele, hostele i restauracje. Polecamy spacer do Muddy Beach - jest to park na południowo-wschodnim krańcu Phuket Town. Dużo zieleni, na trawnikach i ławkach siedzą Tajowie z rodzinami, wypoczywają, jedzą, grają w różne gry. W momencie gdy tam byliśmy morze odpłynęło kilkaset metrów zostawiając gliniaste dno, po którym biegają miliony małych krabów. Tuż obok jest food market, na którym oczywiście nie omieszkaliśmy kupić kilka dobrych rzeczy i skonsumować na pobliskiej ławce.

Byliśmy też na farmie motyli - Butterfly Garden, która usytuowana jest w północnej części miasta. Jest to fantastyczne miejsce, w którym można podziwiać tysiące kolorowych motyli, a nawet karmić je z ręki. Prócz motyli można oberzeć też mniej sympatyczne zwierzątka jak pająki, skorpiony czy olbrzymie żuki. Wejście 300 THB od osoby. Bardzo polecamy wizytę w tym miejscu.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Koh Tao -> Phuket

Ko Tao zaliczone. Wyspa początkowo nie zrobiła na nas super wrażenia, może z powodu złego wyboru miejsca noclegowego, ale stopniowo było coraz lepiej. Główną ulicą miasta płynie strumień i chodzi się po błocie. Bliżej plaży jest wąski deptak, wokół którego zlokalizowane są szkoły nurkowania, bungalowy, restauracje i sklepy. Ceny na Ko Tao są wyższe o ok. 30% niż wszędzie gdzie byliśmy do tej pory, nawet w 7eleven.

Po pierwszej nocy spedzonej w Big Blue przenieśliśmy się do Ban's Diving Resort, gdzie dostaliśmy bez porównania lepszy pokój z balkonem i z możliwością korzystania z basenów. Pokój z wiatrakiem i zimną wodą wliczony został w cenę kursu nurkowania. Ośrodek położony jest wśród zieleni, są tam też małe wodospady i stawiki, w których pływają żółwie i ryby. Ogólnie bardzo ładnie, jedyna wada to komary, na szczęście nie szkodliwe. Big Blue nie oferował nic poza nurkowaniem, a na przywitanie przez 2 godziny nie było wody - po 20 godzinach podróży nie mogliśmy nawet umyć zębów ani butelki dla dziecka, a w pokoju bez klimatyzacji było gorąco jak w piekle. Tak wiec nie polecamy tego miejsca. Za to Ban's jak najbardziej.

13 kwietnia Tajlandia obchodzi Songkran, czyli nowy rok. W tym dniu każdy każdego polewa wodą. Od samego rana woda leje się hektolitrami. Udało nam się na sucho dotrzeć do Ban's, ale na śniadanie dotarliśmy już na wpół mokrzy. Trochę nas oszczędzali ze względu na dziecko w wózku, ale i tak po godzinie byliśmy przemoczeni do ostatniej nitki oraz wysmarowani białą farbą, na szczęście robioną z talku dla niemowląt lub pasty do zębów. Nawet Jasiek nie uniknął świętowania. Bawili się wszyscy, tubylcy na równi z turystami, którzy także życzyli sobie Happy New Year. Inna sprawa, że w każdej łazience wiszą prośby o oszczędzanie wody, gdyż na małej wyspie jest jej niewiele. Podczas Songkran nikt jednak wody nie oszczędzał. Czegoś takiego w Polsce nie widzieliśmy, wiec można powiedzieć, że Lany Poniedziałek mamy zaliczony z naddatkiem, pewnie jako jedyny element nadchodzących Świąt.

Po południu Grzesiek zaczął kurs nurkowania od zajęć teoretycznych, otrzymał też książkę. Kurs kosztuje 9800 THB i w tym są 4 noclegi. Jest to najtaniej na świecie, a Ban's Diving School podobno wypuszcza najwięcej licencji w ciągu roku. Większość kursantów stanowią Brytyjczycy, Australijczycy, jest też sporo Skandynawów, Niemców, Włochów i Francuzów. Znajomość angielskiego jest niezbędna, aby zrozumieć podawane podczas kursu informacje. Następnego dnia był dalszy ciąg części teoretycznej, po południu zajęcia praktyczne w basenie. Trzeciego dnia rano kursanci wypłynęli już na pierwsze 2 nurkowania w morzu. Po południu odbył się egzamin teoretyczny, który generalnie wszyscy zdają. Ostatni dzień to 2 nurkowania w kolejnych 2 miejscach.

Podczas gdy Grzesiek nurkował, ja i Zając spacerowaliśmy po plaży, kąpaliśmy się w morzu i w basenie no i oczywiście zajadaliśmy dobre rzeczy. Na Ko Tao tak jak i wszędzie gdzie byliśmy bardzo popularne są naleśniki (roti/rotee). Są one przyrządzane inaczej niż u nas, bo nie z lanego ciasta, tylko z rozciągliwego jak na pizzę. Najbardziej popularne są z bananami i czekoladą, ale jest też wiele innych opcji. Przygotowywanie ich, choć trwa tylko 2 minuty, to cały rytuał. Ja przepadam za nimi i ogólnie uważam dzień bez rotiego za dzień stracony ;)
Opuściliśmy już Ko Tao i za 820 THB od osoby dotarliśmy do Phuket (łódź + bus).

Korzystając z okazji chcielibyśmy złożyć wszystkim najlepsze życzenia z okazji Swiat Wielkanocnych!

wtorek, 12 kwietnia 2011

Podróż na południe

Pożegnaliśmy Jomtien i Pattayę i tym razem trafiając na dużo lepszy autobus i niewiele droższy autobus (113 THB/os) wróciliśmy do Bangkoku. Z dworca Ekamai tym razem wybraliśmy się kolejką Sky Train w okolice stadionu narodowego, a stamtąd na piechotę na stację kolejową Hualamphong. Nie polecamy jednak takiej wyprawy, szczególnie z ciężkimi bagażami, bo to nieco długa droga i dużo dźwigania, ale my tak czasem lubimy się natrudzić zamiast wziąć taksówkę jak człowiek :)

Na dworcu zakupiliśmy bilety do miejscowości Chumphong. Oczywiście nie było to takie trywialne, ponieważ początkowo wszystkie bilety były teoretyczne wyprzedane, ale nagle się okazało, że ktoś oddał 2 bilety na pociąg o 19:30, 2 miejsca w tym samym wagonie, ale nie obok siebie. Mieliśmy podejrzenia, że bilety są rezerwowane przez liczne agencje turystyczne, a potem w ostatniej chwili zwracane, o takich różnych kombinacjach biur podróży tu się często słyszy. Szczególnie, że początkowo w pociągu nie było zbyt wielu pasażerów, jednak dosiadali się na kolejnych stacjach. Nam przypadły tym razem kiepskie miejsca, bo na górze, co przy małym ruchliwym dziecku jak Jasiek nie było proste i bezpieczne. Aby nie spadł, musiałam założyć mu szelki i przyczepić do siebie. Po niemal godzinnej walce w końcu udało mi się go spacyfikować i poszedł spać i ja też, ale było strasznie niewygodnie.

Na szczęście pociąg się spóźnił i zamiast ok. 4:00 przyjechał na miejsce o 5:00 i wkrótce zaczęło świtać. Do Chumphon przyjechaliśmy z zamiarem natychmiastowego przemieszczenia się łodzią na wyspę Ko Tao. Sprzedawcy biletów na katamaran rozstawiają się i łapią turystów na samej stacji kolejowej. My takim nie ufamy i ignorując wszystkich nagabywaczy i taksówkarzy przed dworcem poszliśmy kilkaset metrów w stronę miasta, gdzie natknęliśmy się na hostel z restauracja w której siedziała grupka białych. Czekali na taksówki, które miały ich zawieźć na autobus, który z kolei jedzie na przystań, skąd wyrusza katamaran. Kupiliśmy więc bilety tam gdzie oni (lokal nazywa się chyba Fame) - bilet kosztuje 600 THB.

Po 7:00 dostaliśmy się szczęśliwie na pokład katamaranu. Łódź  na Ko Tao płynie ok. 2 godzin. Na brzegu oczywiście stoi tłum taksówkarzy i ludzi oferujących noclegi. Wybraliśmy jeden z ośrodków, który oferuje kursy nurkowania oraz tanie noclegi w bungalowach tuż przy plaży, dla kursowiczów za darmo, jednak bez klimatyzacji, tylko z wiatrakiem. Ponieważ byliśmy już mocno wykończeni długą podróżą, wzięliśmy pokój za 200 THB, a Grzesiek miał się zastanowić nad kursem nurkowania. Ośrodek nazywa się Big Blue.

Po południu wyszliśmy na spacer wzdłuż głównej ulicy i znaleźliśmy dużo ładniejsze miejsce, również z kursem nurkowania i noclegiem w pakiecie. Jest to polecany przez Lonely Planet Ban's Diving Resort. Przenosimy się tam jutro i po południu Grzesiek zaczyna kurs nurkowania wraz z wyrobieniem licencji. Morze jest tu piękne i przejrzyste, już z katamaranu widać było ławice kolorowych rybek. Ja muszę zając się Zającem, więc będziemy pływać w morzu i basenie, który również jest z tym ośrodku.

Jesteśmy na półmetku podróży. Dalsze plany są mniej więcej takie, że po zakończeniu 4-dniowego kursu przenosimy się na inną wyspę, później na Phuket i na jakąś wyspę na oceanie niedaleko Phuket, następnie do Malezji (Kuala Lumpur), a stamtąd wykombinowaliśmy niezbyt drogi przelot samolotem do Kambodży, aby zwiedzić Angkor Wat. Stamtąd już do Bangkoku i do domu. Ale to dopiero za miesiąc :)

sobota, 9 kwietnia 2011

Motorem po okolicach Jomtien

Powoli odkrywamy różne atrakcje w okolicy Pattai i Jomtien. Wydawało nam się, że nic tu nie ma prócz barów i salonów masażu, a jednak poszperaliśmy trochę w Internecie i znaleźliśmy kilka ciekawych miejsc. Oczywiście przede wszystkim zaliczyliśmy leżakowanie na plaży i kąpiel w morzu (ciepłym jak zupa), krótką wieczorną kąpiel w naszym hotelowym basenie oraz spacerowanie wzdłuż plaży.

Wczoraj pojechaliśmy skuterem na "floating market". Jest to taki jakby bazar, urządzony na wodzie (staw?) w drewnianych domkach połączonych podestami i mostkami. Liczyłam na coś bardziej naturalnego, a to miejsce stworzone typowo dla turystów, aczkolwiek ładne i na pewno warte zobaczenia. Jest tam dużo sklepików z pamiątkami i z jedzeniem. Są też i atrakcje - można popływać łódką, przejechać na linie zawieszonej nad wodą z jednej strony marketu na drugą, dzieciaki mogą poobijać się w dmuchanej kuli pływającej po wodzie.

Jak wszędzie, są tam też najróżniejsze smakołyki. Na jednym ze stoisk były smażone robaki i skorpiony (takie małe czarne, na jeden gryz ;)). Zatrzymaliśmy się tam na chwilę w momencie, kiedy kilku chłopaków z Tajwanu testowało skorpiony. Każdy z nich kupował jednego, po czym przez kilka minut pocąc się niemiłosiernie i pokonując obrzydzenie usiłował włożyć go do ust i zjeść. Ale byli twardzi, wszyscy zjedli stwierdzając, że są bardzo smaczne. Jednak nie przekonało nas to i nie skusiliśmy się.

Wieczorem Grzesiek zakupił tajski trunek przypominający whisky i kiedy chodził z nim po mieście wzbudzał nie lada zainteresowanie lokalsów. Każdy się uśmiechał i pytał czy dobre. Z colą dało się wypić :) Usiedliśmy na plaży i długo rozmawialiśmy przy szumie fal, a Jaś spał sobie w wózeczku. Kilka dni temu zaczęliśmy wieczorami nakrywać mu wózek moskitierą, żeby już nic więcej go nie gryzło. Niestety zgubił na plaży swoją skórzaną bransoletkę, na której napisaliśmy nazwisko i numer telefonu. Rozglądamy się za czymś nowym.

Dziś na śniadanie trzeci raz z rzędu jajecznica na bekonie :) Nic sensowniejszego nie znalazłam, co by dało się przygotować samemu w pokoju. Po śniadaniu ruszyliśmy skuterem do Nong Nooch Tropical Garden. Jest to ogród botaniczny położony przy drodze z Pattai na południe, od Jomtien jechaliśmy ok. 10 km w jedną stronę. Po drodze natknęliśmy się na kontrolę policyjną. Grzesiek pokazał polskie prawo jazdy, gdzie nie ma słowa nawet po angielsku, ale przeszło bez problemu. Może sprawdzali, czy są kaski i czy nikt nie jest pijany. A my byliśmy z dzieckiem, więc puścili nas od razu.

Wejście na teren ogrodu kosztuje 500 THB od osoby dorosłej. Jasiek jak zwykle za darmo, ale starsze dzieci 250 THB. Mała uwaga - przed wejściem nie ma bankomatu ani kantoru, płacić można tylko gotówką. Za to zarówno bankomat jak i kantor są w środku. Teren ogrodu jest ogromny, można się po nim przemieszczać busikiem (koszt 100 THB od osoby). Mieszczą się tam rozmaite rośliny i drzewa, a także mini zoo. My trafiliśmy akurat na deszczową pogodę. Zaczęło padać dokładnie wtedy, kiedy już zapłaciliśmy i wjechaliśmy do środka, aby zaparkować motor. Deszcz na szczęście nie był duży, momentami przestawało padać, więc dało się w miarę coś tam oglądać.

O 14:00 rozpoczął się pokaz tajskich tradycyjnych tańców i zabaw, a tuż po nim po sąsiedzku elephant show, pokaz umiejętności słoni. Trzeba przyznać, że to bardzo mądre zwierzęta - nauczyły się grać w piłkę, rzucać piłką do kręgli, rzucać strzałkami do balonów, kręcić hula hop na trąbie i robić wielu innych sztuczek. Na koniec można było się sfotografować na trąbie słonia. Do zdjęć pozowały też tygrys, małpa i papugi.

Ok. 17:00 Jasiek już był bardzo zmęczony, a my głodni, więc postanowiliśmy wracać. Niestety przez całą drogę powrotną trochę padało, więc jazda skuterem nie należała do najprzyjemniejszych, a na domiar złego tuż po zjeździe z głównej drogi złapaliśmy gumę w tylnym kole. Zatrzymaliśmy się akurat tuż przed warsztacikiem, w którym młody chłopak wymienił nam dętkę za 150 THB. Mieliśmy nawet podejrzenia, że celowo rozsypał coś na drodze, ale chyba jednak był to po prostu przypadek, bo tą drogą jeżdżą głównie lokalni. W 20 minut rozebrał i złożył pół motoru. Ujechaliśmy jednak tylko pół kilometra i znowu to samo - musieliśmy wracać na poprawkę. Widocznie Tajowie nie znają powiedzenia "nieszczęścia chodzą parami" i dlatego chłopaczyna nie sprawdził, czy przypadkiem nie ma jeszcze drugiego gwoździa. Za drugim razem się udało i w końcu dojechaliśmy do mieszkania.

Wieczorem zdobyliśmy nową sprawność - nauczyliśmy się korzystać z ulicznej pralki na monety. Za 20 THB można sobie nastawić pranie i albo zabrać wilgotne albo skorzystać jeszcze z suszenia. Tu w Pattai i Jomtien ciężko znaleźć pralnię, w której liczą w zależności od wagi, tylko na sztuki. W Bangkoku i Chiang Mai za pranie płaci się zwykle 30 THB za kilogram.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Pattaya -> Jomtien

Jasiek stracił głos i musieliśmy ponownie zgłosić się do lekarza. Dostał 2 inhalacje i zaczęło się poprawiać. Samopoczucie też mu się poprawiło i zaczął normalnie jeść. Już jest chyba całkiem zdrowy.

Pattaya to ogólnie rzecz biorąc jeden wielki burdel. Same bary, restauracje, sklepy, hotele, głośna muzyka, wszędzie ktoś coś sprzedaje, śmierdzi ze studzienek, duży ruch na ulicach, no i gdzie okiem sięgnąć tajskie panienki i turyści. 2 główne grupy turystów to Rosjanie i faceci z zachodu, którzy przyjechali się zabawić. Mimo to jest tu bardzo bezpiecznie, ludzie są przyjaźni, a panienki na widok Zająca szaleją, piszczą i machają do niego. Jak idziemy ulicą wygląda to jak meksykańska fala. Zając nauczył się też machać do nich i jest wesoło. Trzeba uważać tylko na bezpańskie psy i ruch uliczny - samochody i jednoślady, które nadjeżdżają z każdej strony nie bardzo wnikając, czy jest zielone czy czerwone światło.

Po kilku dniach można już mieć dosyć tego miasta. Nie polecamy rodzicom z dziećmi, a już na pewno nie takim, które zadają pytania. Rozrywek dla normalnych turystów nie ma tu zbyt wiele. Oprócz kąpieli w morzu można wybrać się na tor kartingowy. Jest tu jeden obiekt, na który składają się 2 tory, szybszy i wolniejszy (chyba dla dzieci), ale nie korzystaliśmy. Są przynajmniej 2 centra handlowe: Tesco i Carrefour, podobne do naszych, dobrze zaopatrzone. Ceny też podobne jak w Polsce. Ale chyba bez sensu lecieć do Tajlandii, żeby chodzić po sklepach. Być może są jeszcze inne rozrywki, ale nie odkryliśmy.

Wypożyczyliśmy skuter i trochę pojeździliśmy po okolicy. Przypadkiem trafiliśmy na jakiś festyn czy odpust, trudno powiedzieć, co to było za święto. W każdym razie setki straganów z jedzeniem, ciuchami i różnymi rzeczami, oraz wesołe miasteczko, takie w starym stylu: strzelanie do zabawek, balonów, diabelski młyn, kolejka górska, kolejka dla dzieci i śmieszna zabawa jakiej u nas nie widzieliśmy - trzeba było trafić piłką w dźwignię, która otwierała zapadnię i dziewczyna siedząca tam wpadała do basenu z wodą. Grzesiek miał ochotę skąpać jedną z nich, ale Jasiek szalał, bo widział kolejkę - zwierzątka i inne pojazdy jeżdżące w kółko po torach. Trochę się obawialiśmy puścić go samego, ale w końcu daliśmy za wygraną. Ładnie siedział i kręcił kierownicą. Gorzej było, kiedy nadszedł koniec zabawy - awantura, jak zwykle. Tak więc Jaś miał wiele atrakcji w jednym dniu - kąpiel w morzu, jazda skuterem, diabelski młyn i przejażdżka kolejką.

Przenieśliśmy się do sąsiedniej miejscowości Jomtien. Tu jest dużo spokojniej. Mniej wszystkiego i dużo miejsca na plaży. Znaleźliśmy nocleg za 550 B, drożej niż w Pattai, ale mamy dodatkowo kuchnię z wyposażeniem, więc możemy jadać śniadania w pokoju. Pokój mieści się w Condominium, czyli w takim bloku / wieżowcu. Jest ich tutaj sporo. Mamy tu Internet, a także basen piętro niżej. Zostaniemy tu do 9 kwietnia. Później prawdopodobnie z powrotem do Bangkoku, a stamtąd na południe, do Phuket i na wyspy.

piątek, 1 kwietnia 2011

Mały przestój

Jaś w nocy dostał wysokiej gorączki. Dostał czopek i temperatura spadła o ok. 2 stopnie. Spaliśmy do 12. Postanowiliśmy spędzić ten dzień w pokoju hotelowym, aby Zając jak najszybciej wyzdrowiał. Ale ponieważ i w dzień utrzymywała się gorączka 38 stopni, postanowiliśmy jednak pojechać do lekarza. Zadzwoniliśmy do firmy ubezpieczeniowej, aby zorganizowali wizytę. Kazali jechać do jednego z dwóch szpitali. Wybraliśmy Bangkok Pattaya Hospital.

Szpital przerósł nasze wyobrażenie. Wielki nowoczesny budynek z mówiącym po angielsku profesjonalnym personelem. Personelu więcej niż pacjentów. Nie czekaliśmy na nic. Po wypełnieniu dokumentów do rejestracji zostaliśmy zaprowadzeni do oddziału pediatrycznego. Pielęgniarki zważyły go, zmierzyły, sprawdziły temperaturę, a po kilku minutach już rozmawialiśmy z miłą panią doktor (chyba Japonką). Obejrzała Jasia i powiedziała, że nie jest to raczej ospa wietrzna, a żeby wykluczyć dengę, chorobę powodowaną przez komary, zleciła badanie krwi. Pielęgniarki profesjonalnie założyły Zającowi wenflon, pobrały krew i zostawiły na wypadek konieczności podania innych leków. Oczywiście Jasiek nie docenił profesjonalizmu i darł się wniebogłosy. Ale po chwili mu przeszło, bo w poczekalni były zabawki, huśtawki i bujające się samochody na monety.

Na wyniki krwi czekaliśmy godzinę, w tym czasie Jaś zdecydowanie się ożywił. Do tego stopnia, że się wywalił i uderzył głową o schodek. Polała się krew i znowu potrzebna była pomoc pielęgniarki. Po prostu masakra. Na szczęście wyniki krwi wykluczyły dengę. Pani doktor powiedziała, że jest to infekcja wirusowa bliżej nie określona i że w ciągu 2 dni powinno przejść. Od tej pory koniec z dotykaniem Jasia i braniem na ręce przez obcych. Oni robią to nagminnie, bez pytania i bez skrępowania. Potrafią nawet podać mu swój napoczęty napój. Koszmar po prostu. No cóż, od teraz będą się dowiadywać, że ma wirusa i nie ma dotykania. A smoczki i butelki będziemy wyparzać codziennie.

W sumie można się było tego spodziewać - jak dziecko idzie do żłobka czy przedszkola, to też natychmiast jest chore. Na szczęście mnie już praktycznie przeszedł katar i kaszel, a Grześka nic nie tyka. Tak więc dziś nie zrobiliśmy nic poza zwiedzeniem tajskiego szpitala, który naprawdę robi wrażenie. Szkoda, że u nas takich nie ma. Aha, za wizytę zapłaciliśmy 3800 B - zwróci nam ubezpieczyciel (mamy nadzieję).

No i w drodze powrotnej w końcu dowiedzieliśmy się, ile powinniśmy płacić za przejazd tutejszą taksówką wieloosobową, nie wiem jak to się fachowo nazywa. Zapłaciliśmy 20 B za przejazd przez pół miasta. Człowiek niezorientowany płaci nawet 10 razy tyle.

Jasiek nie ma już podwyższonej temperatury, śpi. Może jutro uda się zrobić w dzień coś sensownego. Do końca podróży zostało 40 dni.

czwartek, 31 marca 2011

Pattaya

Jaś niestety trochę choruje. Ma katar i kaszel oraz czerwone kropki na twarzy. Sądziliśmy, że to od komarów, ale utrzymywały się 3 dni i w końcu udaliśmy się do lekarza (w szpitalu w Chiang Mai, zapłaciliśmy za wizytę i leki 1270 B, ale zwróci nam ubezpieczyciel). Lekarz stwierdził, że to może być "chicken pox", po naszemu ospa wietrzna. Krostki wyglądają trochę inaczej niż na zdjęciach jakie odszukaliśmy w internecie i do tego są głównie na twarzy i pojedyncze na rączkach i nóżkach. Tam gdzie był ubrany nie ma krostek. Więc chyba jednak pogryzł go komar, a to taka reakcja alergiczna. Komary w mieście nie roznoszą malarii.

Od wczoraj jest już lepiej, zaczęły blednąć. Jaś nie ma zbyt dużego apetytu, kaszkę zjada i pije chętnie, ale stałych pokarmów nie bardzo, chyba boli go gardło. Ale jest bardzo żywy, biega i wszystko go interesuje, jak zwykle, najbardziej motory.

W środę o 17:55 mieliśmy pociąg z Chiang Mai do Bangkoku. Tym razem trafił nam się inny, lepszy wagon z inaczej usytuowanymi łóżkami. Łóżka dolne są po rozłożeniu na tyle szerokie, że od biedy mogłyby się na nich mieścić po 2 osoby. Tak więc ja tym razem wyspałam się z Zającem komfortowo. Lepiej nie kupować biletów na górne łóżka, są nieznacznie tańsze, a dużo mniej wygodne i trzeba się do nich wspinać po drabince.

Pociąg dojechał ok. 7:00 do Bangkoku. Niestety na stacji spędziliśmy dodatkową godzinę, bo Grzesiek wysiadając z pociągu zgubił słuchawki do iPoda, więc chodził i z zacięciem ich szukał w pociągu i na stacji - nie znalazły się :( Z dworca wzięliśmy taksówkę z licznikiem i za 105 B pojechaliśmy na dworzec autobusowy Eastern Bus Station (Ekamai). Akurat za 5 minut odjeżdżał nasz autobus do Pattai, więc szybko kupiliśmy bilet (w kasie, nie od pośredników nagabujących przed wejściem). Zapłaciliśmy 91 B od osoby. Niestety autobus zatrzymywał się po drodze ze 20 razy, żeby zabierać pasażerów, czasami na ponad 10 minut, więc w efekcie jechał 4 godziny. Pattaya jest oddalona od Bangkoku o ok. 130 km. Jasiek w autobusie już szalał, nie mógł usiedzieć i robił awantury. W sumie nie ma się co dziwić.

Wysiedliśmy na ostatnim przystanku w Pattai, dopadliśmy pierwszy lepszy sklep i po zatankowaniu poszliśmy na piechotę z bagażami do centrum Pattai. Niestety okazało się, że to dość daleko, więc nie polecamy. Lepiej wziąć taksówkę, ale taksówkarz zawsze początkowo zawyża cenę ze 2 razy, więc trzeba się targować. My czasami mamy ich dość i wolimy się przespacerować.

Doszliśmy do miejsca gdzie jest kilka hoteli obok siebie i wybraliśmy jeden z nich. Płacimy 400 B (40 zł) za pokój z łazienką, balkonem i klimatyzacją, ale jest jeden mały szkopuł - pokój jest na 4 piętrze bez windy, więc wózek musimy zostawiać w restauracji na dole, przez którą trzeba przejść, żeby się dostać do części mieszkalnej. Cena początkowo wynosiła 450 B, ale Grzesiek podszedł z Jasiem na rękach i praktycznie bez targowania pani w recepcji sama obniżyła cenę ze względu na to, że musimy zasuwać po schodach tak wysoko. Hotel nazywa się Robin's Nest.

Po odświeżeniu się ruszyliśmy na miasto. Wiedzieliśmy wcześniej, co to za miejsce, ale mimo to można się zdziwić. Większość turystów stanowią podstarzali panowie z Zachodu, którzy przyjeżdzają, aby się bawić z tajskimi dziewczynami. Prostytutek jest tu w tej jednej miejscowości chyba więcej niż w całej Polsce. Stoją co kilka metrów przy ulicach oraz przesiadują w barach i czekają na klientów. Normalnym widokiem jest 60-letni Anglik idący za rękę z 20-letnią Tajką. Jest to taki średni widok, ale pewnie można przywyknąć. Oprócz tego jest tu ogromne zagęszczenie sklepów, barów, restauracji i różnego typu rozrywek. Są też i normalni turyści, głównie z Rosji. Specjalnie dla nich w wielu restauracjach jest rosyjskie menu. Widzieliśmy też małżeństwo z Polski z dwójką dzieci w wózkach. Na ulicach jest teraz dziki tłum i jest głośno. Jest północ, jesteśmy w pokoju i słyszymy karaoke z pobliskiego baru. Jutro rano pewnie pójdziemy na plażę.

środa, 30 marca 2011

Chiang Mai c.d.


Wciąż jesteśmy w Chiang Mai. Mamy super pogodę od kilku dni, bo nie ma upału. W sobotę wypożyczyliśmy rowery i udaliśmy się do ZOO. Jest to ok. 5-6 kilometrów os naszego hotelu. ZOO jest położone u podnóża góry i jest bardzo ładnie urządzone. Niektóre zwierzęta chodzą niemal na wolności, można do nich podejść bardzo blisko. Na wizytę w ZOO należy przeznaczyć cały dzień, dlatego warto przyjechać rano. Bilet kosztuje 100 B (50 B za dziecko, ale powyżej 2 lat, Jasiek nigdzie jeszcze nie płacił). Wewnątrz ZOO są dodatkowo płatne atrakcje, np. panda, akwarium czy adventure park. Wejście do akwarium to dodatkowy wydatek 450 B od osoby. My pominęliśmy tę część, bo przyjechaliśmy dość późno i chcieliśmy jak najwięcej zobaczyć. Na terenie ZOO można niedrogo zjeść, jest też, co warte podkreślenia, sklep 7 eleven. Jeśli komuś się spieszy, może przemierzać ZOO specjalnym małym busem, jest też jednotorowa kolejka, ale ona jeździ na wysokości kilku metrów i nie wiem, czy cokolwiek da się z niej zobaczyć. Ogólnie naprawdę warto się tam wybrać.

Kiedy wychodziliśmy zaczęło padać, więc jechaliśmy na rowerach w deszczu, ale nie przeszkadzało to nam aż tak. Wieczorem spotkaliśmy się z Doreen i poszliśmy razem na obiad i na nocny bazar.

Następnego dnia rano poszłyśmy razem na kurs gotowania. Wybrałyśmy Asia Scenic Thai Cooking, która mieści się najbliżej i jest polecana przez wiele osób. Kurs kosztuje 900 B (lub 700 B niepełny dzień) i składa się na to wizyta na targu, w przydomowym ogrodzie, aby poznać najważniejsze składniki tajskich potraw, oraz 7 potraw. Wybiera się jedną z każdej grupy, przyrządza się ją zgodnie z instrukcją prowadzącej, po czym oczywiście zjada się przygotowane przez siebie rzeczy. Na koniec kursanci otrzymują książkę z przepisami. Bardzo polecam taki kurs, na pewno jest to świetny i nietypowy sposób spędzenia czasu w Chiang Mai, szczególnie jeśli się trafi na tak miłą nauczycielkę jak moja.

Wieczorem wybraliśmy się na targ niedzielny. Główne ulice miasta zamieniają się w jeden wielki bazar, na którym można zjeść oraz kupić różne wyroby. Przewija się tam tłum ludzi. Na jednym ze stoisk kupiliśmy skórzany paseczek do kluczy, który sprzedawca trochę nam przerobił. Napisaliśmy na nim flamastrem nazwisko i numer telefonu i założyliśmy Jasiowi na nóżkę. To na wypadek, gdyby się zgubił. Miejmy nadzieję, że to nigdy nie nastąpi, ale jest to możliwe, gdyż jest on bardzo ruchliwy i potrafi obcą osobę złapać za rękę i gdzieś ciągnąć, najczęściej do najbliższego motoru.

Wstaliśmy o 11 :), wypożyczyliśmy skuter i udaliśmy się do świątyni Doi Suthep położonej na górze, na wysokości ponad 1000 mnpm. Jedzie się kilkanaście kilometrów z czego większość ostro pod górę, ale skuter dał radę. Ciężko w to uwierzyć, ale było nam dość chłodno w czasie jazdy i tam na górze. Taką tu mamy nieoczekiwaną pogodę. W drodze powrotnej Jaś zasnął siedząc w nosidełku pomiędzy Grześkiem a mną. Zaliczył swoją pierwszą przejażdżkę skuterem. Wieczorem Grzesiek skoczył kupić bilet na pociąg powrotny do Bangkoku. Zatem opuszczamy Chiang Mai dziś wieczorem.

piątek, 25 marca 2011

Trzęsienie ziemi w Birmie

Dowiedzieliśmy się, że w nocy było trzęsienie ziemi całkiem niedaleko od nas, ok. 200 km. My byliśmy w tym czasie na nocnym bazarze. Nic nie było czuć. Wszystko jest u nas w porządku.

Rowery i nocna podróż do Chiang Mai


Życzenie spełniło się aż nadto. W kilka godzin po umieszczeniu popezedniego wpisu w nocy rozpętała się straszna burza. Wiatr wiał tak, że myśleliśmy, że gałęzie drzew powybijają nam okna. Potem zaczęło lać i padało do południa.

Miejsce, w którym mieszkaliśmy (Moradok Thai) było bardzo fajne, prowadzone przez same kobiety. Zapłaciliśmy 400 B (40 zł) za całkiem niezły pokój ze śniadaniem, nawet Zając załapał się na własne tosty z jajkiem. Jak tylko przestało padać wypożyczyliśmy rowery (straszne padaki, ale nie rozpadły się) i pojechaliśmy oglądać kolejne miejsca, które w tym mieście są warte zobaczenia. Jasiek przesiadł się z wózka do nosidełka i u taty na brzuchu spędził kilka następnych godzin na rowerze. Tak mu się podobało, że nie chciał odchodzić od rowerów, aby cokolwiek oglądać, a pod koniec naszej wycieczki po prostu zasnął. Zwiesił głowę i spał, a Grzesiek go podtrzymywał jedną ręką, a drugą prowadził rower.

W Tajlandii ruch jest lewostronny, więc trzeba szczególnie uważać jak się chodzi i jeździ po ulicach, niektórzy jeżdżą też pod prąd i na czerwonym świetle.

Wróciliśmy więc do pokoju wziąć prysznic i pakować się. Właścicielka pozwoliła nam zostać do wieczora, ponieważ pociąg do Chiang Mai mieliśmy dopiero o 20:00. Była tak miła, że odwiozła nas swoim pick-upem na dworzec, a z nami zabrała się Doreen, Niemka, którą poznaliśmy wcześniej. Pociąg się spóźnił pół godziny, ale potem miłe zaskoczenie, przedziały sypialne całkiem porządne. Mieliśmy 2 dolne łóżka, a na górze dwoje Francuzów, którzy w ogóle nie rozmawiali, tylko czytali książki, a potem szybko poszli spać. Zając przez chwilę rozrabiał, ale był już zmęczony i zasnął, a zaraz potem my.

Jasiek spał bardzo dobrze do 8:00. Ogólnie zupełnie mu nie przeszkadza, że od paru dni śpi w coraz to innym łóżku, mimo że go do tego nie przyzwyczajaliśmy.

Zeźliła nas pani sprzedająca w pociągu kawę. Powiedziała, że to jest "all included". Dała nam 2 soczki i przyniosła kawy, po czym zażądała 180 B (tyle zwykle płacimy za 4 obiady), więc musiała zabrać to z powrotem, bo nie daliśy za wygraną. Ale takie sytuacje są tu na szczęście bardzo rzadkie. Zwykle wszystko kosztuje tyle ile ma kosztować i ile płacą Tajowie.

Teraz jesteśmy na północy Tajlandii w Chiang Mai. Pogoda jest dobra, gorąco, ale nie tragicznie. Znaleźliśmy nocleg w fajnym miejscu z basenem (SK House). Ogarnęliśmy się i poszliśmy na spacer po mieście i na obiad. Przed zachodem słońca zdążyliśmy jeszcze wykąpać się w basenie. Wieczorem wybraliśmy się na nocny bazar w chińskiej dzielnicy. Można tam kupić wszystko począwszy od chińskiego badziewia, poprzez pamiątki i różne wyroby, aż do jedzenia wszelkiej maści. Miasteczko bardzo nam się podoba. Jest tu czyściej niż w Bangkoku i Ayutthai, wszystko jest bardziej zadbane. Hotele i restauracje wyglądają ładniej, bardziej pod turystów. Ludzie chętnie pomagają. Wystarczy przystanąć na chwilę i rozejrzeć się, a zaraz znajdzie się ktoś, kto chce pokazać drogę niekoniecznie chcąc coś sprzedać, choć i tacy się zdarzają. Jest tu dużo możliwości spędzania czasu, na pewno znajdziemy tu zajęcie na kilka dni.

wtorek, 22 marca 2011

Ayutthaya

Zaliczyliśmy pierwsze urwanie chmury. Byliśmy wtedy na jednym z bazarów, na szczęście w miarę zadaszonym. Z jednego z daszków leciała ciurkiem woda wprost do metalowego kubła. Zając, gdy to zobaczył, ogarnęło go istne szaleństwo. Przez ponad pół godziny stał pod tą strugą i chlapał się w wodzie z wiadra. Przemoczył się od góry do dołu, a jaki był szczęśliwy. Ze 20 osób stało i podziwiało jego zabawę. Później kazał się wsadzić na motor. Ciekawe, po kim ma takie ciągoty ;)

Po południu popłynęliśmy do China Town, gdzie tym razem sklepy były pootwierane. Jedliśmy z ulicznych stoisk. Ogólnie rzecz biorąc street food jest grany codziennie i wszystko z nami w porządku. Biorąc pod uwagę moje ostatnie zatrucie sterylnie pakowanymi parówkami marki Berlinki (które mają aż 71% mięsa w mięsie), wygląda na to, że dużo lepsze jest normalne prawdziwe i świeże jedzenie przygotowywane na naszych oczach. Warunki sanitarne może nie są najlepsze, ale wysoka temperatura smażenia zabija wszystkie bakterie, a mięso jest przechowywane w lodzie. Wszystko schodzi na pniu. Dodatkowo nauczeni doświadczeniami z poprzednich wyjazdów pijemy dużo Coca Coli oraz piwa i kłopoty żołądkowe nas omijają. Jaś wcina to co my, poza kaszką na śniadanie i kolację, i też nie narzeka. Co do jedzenia dla dzieci - w blogach innych turystów czytaliśmy, że w sklepach 7eleven dostępne są obiadki w słoiczkach. Niestety wygląda na to, że coś się zmieniło, bo w żadnym nie znaleźliśmy słoiczków. W innych sklepach też nie, tak więc Jaś będzie jadł tajskie obiady, ale bardzo mu smakują, więc nie ma tego złego.

Dziś rano spakowaliśmy się i pojechaliśmy tuk tukiem na dworzec, a stamtąd pociągiem do miejscowości Ayutthaya, która jest oddalona o 80 km na północ od Bangkoku. W pociągu poznaliśmy Niemkę, która podróżuje sama od ponad 10 miesięcy. Miała zarezerwowany pokój w jakimś hostelu, więc zabraliśmy się z nią i również wzięliśmy pokój w tym samym miejscu. Razem pojechaliśmy na obiad i zwiedzać zabytkowe świątynie, których jest tu bardzo dużo. Widzieliśmy też słonie, na których można jeździć, ale raczej się nie zdecydujemy. Do późnego wieczora chodziliśmy po mieście, byliśmy też na nocnym bazarze, na którym jedliśmy dobre rzeczy. Jedzenie mają tu super - pewnie jeszcze nie raz o tym napiszę :)

Jutro będziemy jeszcze zwiedzać, a o 21 mamy nocny pociąg do Chiang Mai. To jest na północy Tajlandii. Będziemy tam pewnie przez kilka dni, w zależności od tego, jak nam się tam będzie podobało i jaka będzie pogoda. Jak na razie odkąd zaczęli grzać, temperatura nie spada poniżej 30 stopni, nawet w nocy. Najfajniej jest jak się wyjdzie na zewnątrz z klimatyzowanego sklepu. Marzymy o pogorszeniu pogody :)

Malutki silniczek?
Twarz :)
Gołębie dotarły i tu
Kolekcjonerzy monet i znaczków
Sklep zielarski
Plecak rodem z Wegorzewa :)
Obiadek - nie wiadomo na co się skusić
Świeżo wyciskany soczek
Zając nawiązuje nowe znajomości
Szaleństwo podczas deszczu
Nie przepuści żadnemu
Świątynia Wat Arun ...
zrobiona jest z chińskiej porcelany
Dworzec kolejowy Hua Lamphong
China Town w Bangkoku
Główna ulica China Town
Słoń w Ayutthai
Ayutthaya - ruiny pałacu królewskiego

poniedziałek, 21 marca 2011

Gorrrąco

Włączyli grzanie. Od przedwczoraj jest ponad 30 stopni. Spacerujemy i trochę już zwiedziliśmy. W sobotę byliśmy w jednej ze świątyń, gdzie weszliśmy krętymi schodami kilka pięter w górę, skąd było widać dużą część miasta. Jasiowi bardzo się podobało wspinanie po schodach. Ale najbardziej podobają mu się motocykle i skutery, których jest tu naprawdę dużo. Na każdy chce wsiadać, a próba ściągnięcia go stamtąd kończy się awanturą.

W pierwszych dniach był kłopot ze wstaniem z łóżka, ale wczoraj Zając obudził nas przed 7, więc wcześnie wyszliśmy z hotelu. Poszliśmy nad rzekę, gdzie wsiedliśmy do tramwaju wodnego i popłynęliśmy do China Town. Okazało się niestety, że jest niedziela i wszystko jest pozamykane, dopiero wieczorem wszystko otwierają. Wypatrzyliśmy jednak jakąś świątynię, przed którą stały luksusowe samochody. Poszliśmy zobaczyć, co tam jest i ... zostaliśmy zaproszeni na wyżerkę :) Na pierwszym piętrze odbywała się prawdopodobnie uroczystość zaprzysiężenia mnichów buddyjskich, a na dole był poczęstunek. Tak więc spróbowaliśmy kilka typowo tajskich potraw. Wszystko było bardzo dobre, nawet Jasiek jadł. Bardzo mu też posmakowały malutkie banany, które można tu wszędzie kupić.

Widzieliśmy też kościół katolicki, który również mieści się w China Town. Śmiesznie to wygląda - kościół nasz, a w środku sami Tajowie i śpiewają po tajsku. Zrozumieliśmy jedynie Amen :)
Byliśmy też w świątyni Wat Pho, gdzie jest ogromny złoty posąg Buddy. Stamtąd chcieliśmy jeszcze zdążyć do Pałacu, ale dość wcześnie go zamykają, więc pójdziemy dziś.

Wieczorem aż do późnej nocy chodziliśmy po najbardziej turystycznej ulicy Kao San, gdzie gra głośna muzyka, co kilka metrów jest stragan z jedzeniem, pamiątkami, ciuchami i innym dobrem. Jasiek smacznie sobie spał w wózku. Po północy na ulicę wyległy dziewczyny w krótkich spódniczkach oferujące "special massage" ;) Grzesiek odszedł na chwilę ode mnie, żeby złapać lepszy zasięg internetu i od razu został zaczepiony. Za to jak idziemy z wózkiem to zaczepiają nas wszyscy z powodu Jasia - zachowują sie na jego widok tak jak ja na widok małego kotka :)

Stoisko z robalami. Na szczęście jest też normalne jedzenie.
"Oj, rozwiało mi grzywkę"
"Hello, massage?"
Tak wygląda przeciętny chodnik w Bangkoku :)
Skrzydełko, czy nóżka?
A może rybka?
Śniadanie
Widok na rzekę Chao Phraya
Suszone ryby na targu
Świątynia Wat Pho
Mnisi podczas modlitwy
Zająca interesuje wszystko
Kolacja tym razem będzie tu

piątek, 18 marca 2011

Zimne gorące miasto

Szczęśliwie dolecieliśmy wraz z bagażami do Bangkoku. W samolocie przez pierwsze 3 godziny Zając rozrabiał i popisywał się. Nie chciał zasnąć, ale w końcu padł i ułożyliśmy go w specjalnym koszu dla niemowląt, który jest na wyposażeniu samolotu. Nogi mu wystawały, ale i tak na pewno miał wygodniej niż na siedząco na naszych kolanach.

Po przylocie do Tajlandii pogoda nas zaskoczyła. Bangkok jest najgorętszym miastem świata, tymczasem niebo było zachmurzone, wiał wiatr i zaczynało padać. Jeszcze w samolocie przebrałam Jasia w koszulkę i krótkie spodenki, a po wyjściu z terminala, przebierałam go z powrotem w cieplejsze ciuchy, bo było ok. 20 stopni.

Wzięliśmy autobus, który zawiózł nas do samego centrum, gdzie zaczęliśmy się rozglądać za hotelem. W deszczu, z plecakami i wózkiem łaziliśmy ponad godzinę po to, aby wrócić do pierwszego napotkanego hotelu, który okazał się z nich najlepszy. Hoteli i guesthouse'ów jest tu bardzo dużo i turystów też.

Praktycznie od razu Grzesiek padł, bo w samolocie nawet nie zmrużył oka, a ja z Jasiem wyszłam pospacerować po okolicy w poszukiwaniu jakiegoś obiadu. Restauracji i różnych straganów z jedzeniem jest tu do wyboru do koloru.

Tajom bardzo się podobają białe dzieci. Zająca każdy tu zaczepia, każdy się do niego śmieje i chce dotknąć. Jasiowi też wszystko się podoba. Nie chce być noszony na rękach, tylko biegać i oglądać wszystko.

Po południu przestało padać i zrobiło się cieplej, więc pokręciliśmy się po turystycznej części Bangkoku. Oczywiście nie omieszkaliśmy od razu zjeść czegoś ze straganu. Tu co kilka metrów ktoś coś smaży albo gotuje - wszystko tak pachnie, że nie można się oprzeć. Wieczorem w restauracjach gra głośna muzyka i wszędzie jest pełno ludzi.

Pierwsza noc minęła dobrze. Mimo zmiany strefy czasowej Jaś poszedł spać z nami i nie miał problemu z zaśnięciem w naszym łóżku, mimo że nie jest do tego przyzwyczajony. My już byliśmy po prostu padnięci po podróży i całym dniu. Ja jeszcze teraz nie doszłam do siebie i nie przyzwyczaiłam się do tego czasu.

Dziś już było cieplej, ale bez przesady. Uważam, że to się dobrze złożyło, bo nie przeżyliśmy takiego szoku temperaturowego. Z dnia na dzień będzie coraz cieplej. Łaziliśmy dzisiaj po okolicy. Jedliśmy ze straganów i piliśmy świeżo wyciskane soki z pomarańczy - pycha! Zaraz idziemy na rybę. Jest tu bardzo bezpiecznie, ludzie chętnie pomagają. Jak widzą, że człowiek się zatrzymuje i czegoś szuka, to sami chcą pomagać, pokazywać drogę. Dużo ludzi mówi po angielsku, zobaczymy co będzie w mniej obleganych przez turystów rejonach.

Przenośny stragan z jedzeniem. Smaczny obiad za 3 zł
Najlepsza zabawa - wrrrrrrrrrrrr!
W jednej z restauracji na rybie z grilla
Jedna z pierwszych zwiedzonych świątyń w Bangkoku
Zając nie przepuści żadnej atrakcji
Sztuczka magiczka
"Małolat, na górę!"
Z mamą
i z tatą

środa, 16 marca 2011

Przystanek Moskwa

Za nami pierwszy etap naszej długiej podróży - dolecieliśmy do Moskwy. Aerofłot spisał się dobrze, nie było żadnych przygód ani opóźnień.

Na lotnisku w Warszawie Jasiek oszalał z radości na widok samolotów i innych pojazdów. Tak się zmęczył, że w samolocie tuż po starcie padł i spał przez niemal cały lot. Kochany synek :)

Teraz siedzimy na lotnisku w Moskwie i czekamy na lot do Bangkoku. Na zewnątrz jest ok. zera. Jak wysiądziemy w Tajlandii będzie 7 rano i pewnie ok. 30 stopni. Już się nie możemy doczekać :)

Pozdrawiamy wszystkich!

poniedziałek, 14 marca 2011

Ostatni dzień przed nami, a jeszcze sporo do zrobienia

Tak to jest, jak się rzeczy zostawia na ostatnią chwilę... Ale damy radę, jak zawsze.

Zrobiliśmy spore zakupy w sklepie sportowym, m.in. nieduży plecak na stelażu - 40 litrów (Grzesiek chciał w ogóle zabrać tylko jeden duży plecak na 3 osoby !!!). No ale w końcu go przekonałam, że to chory pomysł. Ubrań bierzemy niewiele, będziemy kupować na miejscu to, co nam będzie w danym momencie potrzebne, ale jest mnóstwo innych rzeczy i robi się z tego wieki bagaż.

Zrobiłam dziś zapas różnych leków i skróciłam włosy (dostałam za to opierdziel, ale co tam :)) Jutro pakowanie, robienie kanapek, a w środę rano fruuuuuuuu ... i tyle nas widzieli :)