czwartek, 28 kwietnia 2011

Phi Phi

Po kilku dniach spędzonych w Phuket postanowiliśmy kupić bilet na wyspę Phi Phi. Koszt 300 THB od osoby. Taksówka z samego rana odebrała nas z hotelu i zawiozła do portu, skąd o 8;30 wyruszyliśmy nawet całkiem wygodną łodzią. Byliśmy jednymi z nielicznych z bagażami, większość turystów przypływa tam na jeden dzień na plażę i wraca na Phuket czy Krabi.

Phi Phi to ciekawe miejsce, gdyż nie posiada dróg, tak więc nie jeżdżą tam samochody ani motocykle. Jest za to dużo rowerów. Miasteczko położone jest na wąskim przesmyku pomiędzy dwiema górami. Z powodzeniem można obejść całość w poszukiwaniu noclegu nawet z plecakami na stelażu. Ceny pokojów są niestety szokujące w porównaniu do wcześniejszych miejsc, w których byliśmy. Pomijając resorty, w których pokój czy domek można wynająć za 2.000-10.000 THB (wcale nie wyglądają na luksusowe), są małe hotele i guesthousy, gdzie za pokój z klimatyzacją trzeba zapłacić od 1000 THB wzwyż, a za pokój z wiatrakiem ok. 600-800 THB. Te najtańsze znajdują się najdalej od portu, aczkolwiek wszędzie i tak jest bardzo blisko - jest to kwestia 5 czy 6 minut spaceru. Tak kształtują się ceny w kwietniu, czyli poza sezonem, w sezonie jest pewnie drożej. My znaleźliśmy nocleg w Laleena House za 800 THB z klimatyzacją i telewizorem. Ceny w sklepach podobne jak na Ko Tao - o ok. 30% wyższe niż na lądzie.

Na wyspie nawet nie w sezonie jest dużo turystów, głównie młodych ludzi z Australii i Skandynawii. My z dzieckiem w wózku wyglądaliśmy trochę jak kosmici. Ale lokalni sprzedawcy już po jednym dniu zaczęli nas kojarzyć i Jaś czasami załapał się na jakiegoś banana albo ciastko. Idąc ulicą (a właściwie chodnikiem) mijamy na zmianę restauracje, bary, sklepy, salony masażu, szkoły nurkowania i agencje turystyczne. W tych ostatnich można zakupić najróżniejsze bilety oraz lokalne wycieczki. My wybraliśmy się na całodniową wyprawę łodzią na snorkeling. Koszt 500 THB od osoby, my dostaliśmy jeszcze zniżkę i zapłaciliśmy 950 THB (Jaś jak zawsze za darmo, choć robi najwięcej hałasu i zamieszania ;))

Łódź wypływa o 10.00, opływa Phi Phi Don oraz jej mniejszą i bardziej dziką siostrę Phi Phi Leh zatrzymując się kilka razy na robienie zdjęć i kilka razy na pływanie z rurką (snurkowanie), między innymi na Maya Bay, gdzie kręcili film Plaża z Leonardo DiCaprio w roli głównej. Woda jest bardzo czysta i przejrzysta i można obserwować najróżniejsze rybki. Rekinów niestety nie widzieliśmy. Jaś dostał mały kapoczek i też miał okazję popływać w morzu, a także kajakiem (Skubaniec w wieku niespełna 2 lat objechał już pół świata i podróżował niemal każdym środkiem lokomocji.) Ostatni etap wyprawy to obserwowanie zachodu słońca i powrót do portu. Bardzo polecamy tę wycieczkę. Jest też wersja skrócona do pół dnia, do wyboru są też 3 rodzaje łodzi. Są też taxi boat na różne okoliczne wyspy i plaże, ale wołają za taką przejażdżkę bardzo dużo, od. 1000 THB w górę.

Wybraliśmy się też na View Point, czyli punkt widokowy, z którego widać miasteczko i obydwie plaże. Droga na górę zajmuje ok. 20 minut i jest w większości po schodach. Trzeba się trochę napocić, ale warto, bo widok jest bardzo ładny.

Każde miejsce, w którym do tej pory byliśmy, ma coś specyficznego. Na Phi Phi są to kubełki - zestawy do robienia drinka, np. rum, cola i Red Bul. Składniki wraz z lodem miesza się w kubełku od razu po zakupieniu w sklepie i można popijać spacerując po mieście. Nasze 2 kubełki zostały wykorzystane następnego dnia przez Zająca do zabawy na plaży ;) Bardzo fajna sprawa - polecamy.

W środku dnia jest tak gorąco, że nie da rady wytrzymać na plaży dłużej niż 10 minut, tym bardziej z małym dzieckiem. Tak więc plażowanie polecamy albo rano (nam nigdy nie udało się dotrzeć przed południem - nawet Jasiek miał melodię do spania) albo dopiero po 16.00. Jak słońce zachodzi dopiero można wysiedzieć nad wodą. Inna sprawa, że wieczorem przeważnie jest odpływ i aby móc popływać trzeba iść daleko w morze. Ale dla dziecka to idealne warunki, może biegać w wodzie bez obawy, że wejdzie za głęboko. Piasek jest jasny i ładny. Wynajem leżaka 100 THB - nie korzystaliśmy.

Na Ko Phi Phi spędziliśmy 5 dni, po czym wsiedliśmy na łódź i przenieśliśmy się na wyspę Lanta. Pozdrawiamy!

Phuket

Grzesiek mówi, że nie podobało mu się na Ko Tao i nie rozumie, czemu niektórzy tak się zachwycają, a są też tacy, którzy postanowili tam zamieszkać. Poza najtańszymi na świecie szkołami nurkowania wyspa w zasadzie nie oferuje nic ciekawego, a zwłaszcza dla rodziny z dzieckiem. Tak więc następnego dnia po zakończeniu kursu zwinęliśmy manatki. Wykupiliśmy podróż do Phuket w jednym z biur (nie ma sensu jechać do portu i kupować biletów na własną rękę - koszt jest taki sam, a klient jest odbierany spod hotelu taksówką).

Niestety nie było już biletów na katamaran firmy Lomprayah, więc kupiliśmy nieco tańszą podróż (820 THB/os.) mniej wygodną łodzią i dalej minivanem. Start o 10.00 na miejscu mieliśmy być ok. 20.00. W praktyce jednak wygląda to tak, że jest sporo przesiadek. Pierwsza już przy sąsiedniej wyspie Ko Pha-Ngan. Na szczęście w przeciwieństwie do pierwszej łodzi ta druga nie była nawet w połowie zapełniona, a do tego Jasiek poszedł spać. Wysiadka na brzegu w okolicy miejscowości Surat Thani. Taksówka podwioła nas może z 200 metrów do poczekalni, gdzie czekaliśmy ok. 50 minut na dalszy transport. Ku naszemu zdziwieniu podjechał po nas duży turystyczny autobus, a prócz nas na Phuket jechało jeszcze tylko dwóch turystów. Niestety nasza radość nie trwała zbyt długo - autobus przewiózł nas ok. 20 km do Surat Thani, wysadził na jakimś placyku, gdzie mieliśmy czekać na minivana. Po upływie pół godziny van podjechał i wyruszyliśmy do Phuket. Droga była długa i dość męcząca, a na miejsce dotarliśmy dopiero ok. 22.00. Tak więc cały dzień w podróży, a 4 przesiadki, wielokrotne wkładanie i wyjmowanie plecaków, toreb, wózka i dziecka też nie należały do przyjemności. No ale koniec końców znaleźliśmy się na wyspie Phuket, w Phuket Town, gdzie dojeżdża autobus.

Po drodze zdecydowaliśmy, że znajdziemy nocleg w mieście, gdzie z jednej strony jest mniej turystów, z drugiej można znaleźć zakwaterowanie za kilkaset bahtów, zaś w okolicach najbardziej popularnych plaż noclegi są bardzo drogie. Zrządzeniem losu trafiliśmy do Roongrawee Mansion. Hotel jest oddalony od centrum Phuket Town o ok. 1.5 km, to jest pewna wada, ale jako zalety należy wymienić ładne położenie wśród zieleni, niewielki basen do dyspozycji, dostęp do internetu bezprzewodowego i przystępną cenę pokoju 500 THB.

Do centrum i z powrotem codziennie zasuwaliśmy na piechotę, ponieważ w Phuket z transportem jest bardzo słabo. Taksówki z licznikiem (taxi meter) widzieliśmy słownie dwie podczas całego pobytu, inni taksówkarze wołają albo bardzo wygórowane stawki albo całkiem niewysokie (czytaj; zawiozę Cię na market, gdzie dostanę prowizję). Za jazdę na plażę, np. do Patong wszyscy jak jeden mąż chcą 400 THB (zmowa?). Biorąc pod uwagę, że za dość skomplikowaną i długą podróż z Ko Tao zapłaciliśmy po 820 THB, to za przejechanie kilkunastu kilometrów to trochę dużo. Ale jest na szczęście jeszcze jedna opcja - autobus, gdzie za przejazd płaci się 25 THB od osoby. Bus odjeżdża spod Fresh Market, a w Patong jest po ok. 40 minutach. Ostatni bus powrotny odjeżdża z Patong o 17.00.

My wybraliśmy się tam tylko raz, na krótko, w zasadzie po to, aby móc powiedzieć - byliśmy tam. Plaża i cała miejscowośc była zalana w 2004 roku przez tsunami. Obecnie wszystko wygląda normalnie, zaś w wielu miejscach wiszą znaki informujące o drodze ewakuacyjnej. Z racji tego, że byliśmy tam tylko 2 godziny nie możemy zbyt wiele powiedzieć ani o plaży ani o miejscowości.

Za to dość dobrze obeszliśmy Phuket Town. Samo miasto to w zasadzie nic ciekawego. Starówka to kilka ulic, przy których stoją zabytkowe kamieniczki. Urządzono tam hotele, hostele i restauracje. Polecamy spacer do Muddy Beach - jest to park na południowo-wschodnim krańcu Phuket Town. Dużo zieleni, na trawnikach i ławkach siedzą Tajowie z rodzinami, wypoczywają, jedzą, grają w różne gry. W momencie gdy tam byliśmy morze odpłynęło kilkaset metrów zostawiając gliniaste dno, po którym biegają miliony małych krabów. Tuż obok jest food market, na którym oczywiście nie omieszkaliśmy kupić kilka dobrych rzeczy i skonsumować na pobliskiej ławce.

Byliśmy też na farmie motyli - Butterfly Garden, która usytuowana jest w północnej części miasta. Jest to fantastyczne miejsce, w którym można podziwiać tysiące kolorowych motyli, a nawet karmić je z ręki. Prócz motyli można oberzeć też mniej sympatyczne zwierzątka jak pająki, skorpiony czy olbrzymie żuki. Wejście 300 THB od osoby. Bardzo polecamy wizytę w tym miejscu.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Koh Tao -> Phuket

Ko Tao zaliczone. Wyspa początkowo nie zrobiła na nas super wrażenia, może z powodu złego wyboru miejsca noclegowego, ale stopniowo było coraz lepiej. Główną ulicą miasta płynie strumień i chodzi się po błocie. Bliżej plaży jest wąski deptak, wokół którego zlokalizowane są szkoły nurkowania, bungalowy, restauracje i sklepy. Ceny na Ko Tao są wyższe o ok. 30% niż wszędzie gdzie byliśmy do tej pory, nawet w 7eleven.

Po pierwszej nocy spedzonej w Big Blue przenieśliśmy się do Ban's Diving Resort, gdzie dostaliśmy bez porównania lepszy pokój z balkonem i z możliwością korzystania z basenów. Pokój z wiatrakiem i zimną wodą wliczony został w cenę kursu nurkowania. Ośrodek położony jest wśród zieleni, są tam też małe wodospady i stawiki, w których pływają żółwie i ryby. Ogólnie bardzo ładnie, jedyna wada to komary, na szczęście nie szkodliwe. Big Blue nie oferował nic poza nurkowaniem, a na przywitanie przez 2 godziny nie było wody - po 20 godzinach podróży nie mogliśmy nawet umyć zębów ani butelki dla dziecka, a w pokoju bez klimatyzacji było gorąco jak w piekle. Tak wiec nie polecamy tego miejsca. Za to Ban's jak najbardziej.

13 kwietnia Tajlandia obchodzi Songkran, czyli nowy rok. W tym dniu każdy każdego polewa wodą. Od samego rana woda leje się hektolitrami. Udało nam się na sucho dotrzeć do Ban's, ale na śniadanie dotarliśmy już na wpół mokrzy. Trochę nas oszczędzali ze względu na dziecko w wózku, ale i tak po godzinie byliśmy przemoczeni do ostatniej nitki oraz wysmarowani białą farbą, na szczęście robioną z talku dla niemowląt lub pasty do zębów. Nawet Jasiek nie uniknął świętowania. Bawili się wszyscy, tubylcy na równi z turystami, którzy także życzyli sobie Happy New Year. Inna sprawa, że w każdej łazience wiszą prośby o oszczędzanie wody, gdyż na małej wyspie jest jej niewiele. Podczas Songkran nikt jednak wody nie oszczędzał. Czegoś takiego w Polsce nie widzieliśmy, wiec można powiedzieć, że Lany Poniedziałek mamy zaliczony z naddatkiem, pewnie jako jedyny element nadchodzących Świąt.

Po południu Grzesiek zaczął kurs nurkowania od zajęć teoretycznych, otrzymał też książkę. Kurs kosztuje 9800 THB i w tym są 4 noclegi. Jest to najtaniej na świecie, a Ban's Diving School podobno wypuszcza najwięcej licencji w ciągu roku. Większość kursantów stanowią Brytyjczycy, Australijczycy, jest też sporo Skandynawów, Niemców, Włochów i Francuzów. Znajomość angielskiego jest niezbędna, aby zrozumieć podawane podczas kursu informacje. Następnego dnia był dalszy ciąg części teoretycznej, po południu zajęcia praktyczne w basenie. Trzeciego dnia rano kursanci wypłynęli już na pierwsze 2 nurkowania w morzu. Po południu odbył się egzamin teoretyczny, który generalnie wszyscy zdają. Ostatni dzień to 2 nurkowania w kolejnych 2 miejscach.

Podczas gdy Grzesiek nurkował, ja i Zając spacerowaliśmy po plaży, kąpaliśmy się w morzu i w basenie no i oczywiście zajadaliśmy dobre rzeczy. Na Ko Tao tak jak i wszędzie gdzie byliśmy bardzo popularne są naleśniki (roti/rotee). Są one przyrządzane inaczej niż u nas, bo nie z lanego ciasta, tylko z rozciągliwego jak na pizzę. Najbardziej popularne są z bananami i czekoladą, ale jest też wiele innych opcji. Przygotowywanie ich, choć trwa tylko 2 minuty, to cały rytuał. Ja przepadam za nimi i ogólnie uważam dzień bez rotiego za dzień stracony ;)
Opuściliśmy już Ko Tao i za 820 THB od osoby dotarliśmy do Phuket (łódź + bus).

Korzystając z okazji chcielibyśmy złożyć wszystkim najlepsze życzenia z okazji Swiat Wielkanocnych!

wtorek, 12 kwietnia 2011

Podróż na południe

Pożegnaliśmy Jomtien i Pattayę i tym razem trafiając na dużo lepszy autobus i niewiele droższy autobus (113 THB/os) wróciliśmy do Bangkoku. Z dworca Ekamai tym razem wybraliśmy się kolejką Sky Train w okolice stadionu narodowego, a stamtąd na piechotę na stację kolejową Hualamphong. Nie polecamy jednak takiej wyprawy, szczególnie z ciężkimi bagażami, bo to nieco długa droga i dużo dźwigania, ale my tak czasem lubimy się natrudzić zamiast wziąć taksówkę jak człowiek :)

Na dworcu zakupiliśmy bilety do miejscowości Chumphong. Oczywiście nie było to takie trywialne, ponieważ początkowo wszystkie bilety były teoretyczne wyprzedane, ale nagle się okazało, że ktoś oddał 2 bilety na pociąg o 19:30, 2 miejsca w tym samym wagonie, ale nie obok siebie. Mieliśmy podejrzenia, że bilety są rezerwowane przez liczne agencje turystyczne, a potem w ostatniej chwili zwracane, o takich różnych kombinacjach biur podróży tu się często słyszy. Szczególnie, że początkowo w pociągu nie było zbyt wielu pasażerów, jednak dosiadali się na kolejnych stacjach. Nam przypadły tym razem kiepskie miejsca, bo na górze, co przy małym ruchliwym dziecku jak Jasiek nie było proste i bezpieczne. Aby nie spadł, musiałam założyć mu szelki i przyczepić do siebie. Po niemal godzinnej walce w końcu udało mi się go spacyfikować i poszedł spać i ja też, ale było strasznie niewygodnie.

Na szczęście pociąg się spóźnił i zamiast ok. 4:00 przyjechał na miejsce o 5:00 i wkrótce zaczęło świtać. Do Chumphon przyjechaliśmy z zamiarem natychmiastowego przemieszczenia się łodzią na wyspę Ko Tao. Sprzedawcy biletów na katamaran rozstawiają się i łapią turystów na samej stacji kolejowej. My takim nie ufamy i ignorując wszystkich nagabywaczy i taksówkarzy przed dworcem poszliśmy kilkaset metrów w stronę miasta, gdzie natknęliśmy się na hostel z restauracja w której siedziała grupka białych. Czekali na taksówki, które miały ich zawieźć na autobus, który z kolei jedzie na przystań, skąd wyrusza katamaran. Kupiliśmy więc bilety tam gdzie oni (lokal nazywa się chyba Fame) - bilet kosztuje 600 THB.

Po 7:00 dostaliśmy się szczęśliwie na pokład katamaranu. Łódź  na Ko Tao płynie ok. 2 godzin. Na brzegu oczywiście stoi tłum taksówkarzy i ludzi oferujących noclegi. Wybraliśmy jeden z ośrodków, który oferuje kursy nurkowania oraz tanie noclegi w bungalowach tuż przy plaży, dla kursowiczów za darmo, jednak bez klimatyzacji, tylko z wiatrakiem. Ponieważ byliśmy już mocno wykończeni długą podróżą, wzięliśmy pokój za 200 THB, a Grzesiek miał się zastanowić nad kursem nurkowania. Ośrodek nazywa się Big Blue.

Po południu wyszliśmy na spacer wzdłuż głównej ulicy i znaleźliśmy dużo ładniejsze miejsce, również z kursem nurkowania i noclegiem w pakiecie. Jest to polecany przez Lonely Planet Ban's Diving Resort. Przenosimy się tam jutro i po południu Grzesiek zaczyna kurs nurkowania wraz z wyrobieniem licencji. Morze jest tu piękne i przejrzyste, już z katamaranu widać było ławice kolorowych rybek. Ja muszę zając się Zającem, więc będziemy pływać w morzu i basenie, który również jest z tym ośrodku.

Jesteśmy na półmetku podróży. Dalsze plany są mniej więcej takie, że po zakończeniu 4-dniowego kursu przenosimy się na inną wyspę, później na Phuket i na jakąś wyspę na oceanie niedaleko Phuket, następnie do Malezji (Kuala Lumpur), a stamtąd wykombinowaliśmy niezbyt drogi przelot samolotem do Kambodży, aby zwiedzić Angkor Wat. Stamtąd już do Bangkoku i do domu. Ale to dopiero za miesiąc :)

sobota, 9 kwietnia 2011

Motorem po okolicach Jomtien

Powoli odkrywamy różne atrakcje w okolicy Pattai i Jomtien. Wydawało nam się, że nic tu nie ma prócz barów i salonów masażu, a jednak poszperaliśmy trochę w Internecie i znaleźliśmy kilka ciekawych miejsc. Oczywiście przede wszystkim zaliczyliśmy leżakowanie na plaży i kąpiel w morzu (ciepłym jak zupa), krótką wieczorną kąpiel w naszym hotelowym basenie oraz spacerowanie wzdłuż plaży.

Wczoraj pojechaliśmy skuterem na "floating market". Jest to taki jakby bazar, urządzony na wodzie (staw?) w drewnianych domkach połączonych podestami i mostkami. Liczyłam na coś bardziej naturalnego, a to miejsce stworzone typowo dla turystów, aczkolwiek ładne i na pewno warte zobaczenia. Jest tam dużo sklepików z pamiątkami i z jedzeniem. Są też i atrakcje - można popływać łódką, przejechać na linie zawieszonej nad wodą z jednej strony marketu na drugą, dzieciaki mogą poobijać się w dmuchanej kuli pływającej po wodzie.

Jak wszędzie, są tam też najróżniejsze smakołyki. Na jednym ze stoisk były smażone robaki i skorpiony (takie małe czarne, na jeden gryz ;)). Zatrzymaliśmy się tam na chwilę w momencie, kiedy kilku chłopaków z Tajwanu testowało skorpiony. Każdy z nich kupował jednego, po czym przez kilka minut pocąc się niemiłosiernie i pokonując obrzydzenie usiłował włożyć go do ust i zjeść. Ale byli twardzi, wszyscy zjedli stwierdzając, że są bardzo smaczne. Jednak nie przekonało nas to i nie skusiliśmy się.

Wieczorem Grzesiek zakupił tajski trunek przypominający whisky i kiedy chodził z nim po mieście wzbudzał nie lada zainteresowanie lokalsów. Każdy się uśmiechał i pytał czy dobre. Z colą dało się wypić :) Usiedliśmy na plaży i długo rozmawialiśmy przy szumie fal, a Jaś spał sobie w wózeczku. Kilka dni temu zaczęliśmy wieczorami nakrywać mu wózek moskitierą, żeby już nic więcej go nie gryzło. Niestety zgubił na plaży swoją skórzaną bransoletkę, na której napisaliśmy nazwisko i numer telefonu. Rozglądamy się za czymś nowym.

Dziś na śniadanie trzeci raz z rzędu jajecznica na bekonie :) Nic sensowniejszego nie znalazłam, co by dało się przygotować samemu w pokoju. Po śniadaniu ruszyliśmy skuterem do Nong Nooch Tropical Garden. Jest to ogród botaniczny położony przy drodze z Pattai na południe, od Jomtien jechaliśmy ok. 10 km w jedną stronę. Po drodze natknęliśmy się na kontrolę policyjną. Grzesiek pokazał polskie prawo jazdy, gdzie nie ma słowa nawet po angielsku, ale przeszło bez problemu. Może sprawdzali, czy są kaski i czy nikt nie jest pijany. A my byliśmy z dzieckiem, więc puścili nas od razu.

Wejście na teren ogrodu kosztuje 500 THB od osoby dorosłej. Jasiek jak zwykle za darmo, ale starsze dzieci 250 THB. Mała uwaga - przed wejściem nie ma bankomatu ani kantoru, płacić można tylko gotówką. Za to zarówno bankomat jak i kantor są w środku. Teren ogrodu jest ogromny, można się po nim przemieszczać busikiem (koszt 100 THB od osoby). Mieszczą się tam rozmaite rośliny i drzewa, a także mini zoo. My trafiliśmy akurat na deszczową pogodę. Zaczęło padać dokładnie wtedy, kiedy już zapłaciliśmy i wjechaliśmy do środka, aby zaparkować motor. Deszcz na szczęście nie był duży, momentami przestawało padać, więc dało się w miarę coś tam oglądać.

O 14:00 rozpoczął się pokaz tajskich tradycyjnych tańców i zabaw, a tuż po nim po sąsiedzku elephant show, pokaz umiejętności słoni. Trzeba przyznać, że to bardzo mądre zwierzęta - nauczyły się grać w piłkę, rzucać piłką do kręgli, rzucać strzałkami do balonów, kręcić hula hop na trąbie i robić wielu innych sztuczek. Na koniec można było się sfotografować na trąbie słonia. Do zdjęć pozowały też tygrys, małpa i papugi.

Ok. 17:00 Jasiek już był bardzo zmęczony, a my głodni, więc postanowiliśmy wracać. Niestety przez całą drogę powrotną trochę padało, więc jazda skuterem nie należała do najprzyjemniejszych, a na domiar złego tuż po zjeździe z głównej drogi złapaliśmy gumę w tylnym kole. Zatrzymaliśmy się akurat tuż przed warsztacikiem, w którym młody chłopak wymienił nam dętkę za 150 THB. Mieliśmy nawet podejrzenia, że celowo rozsypał coś na drodze, ale chyba jednak był to po prostu przypadek, bo tą drogą jeżdżą głównie lokalni. W 20 minut rozebrał i złożył pół motoru. Ujechaliśmy jednak tylko pół kilometra i znowu to samo - musieliśmy wracać na poprawkę. Widocznie Tajowie nie znają powiedzenia "nieszczęścia chodzą parami" i dlatego chłopaczyna nie sprawdził, czy przypadkiem nie ma jeszcze drugiego gwoździa. Za drugim razem się udało i w końcu dojechaliśmy do mieszkania.

Wieczorem zdobyliśmy nową sprawność - nauczyliśmy się korzystać z ulicznej pralki na monety. Za 20 THB można sobie nastawić pranie i albo zabrać wilgotne albo skorzystać jeszcze z suszenia. Tu w Pattai i Jomtien ciężko znaleźć pralnię, w której liczą w zależności od wagi, tylko na sztuki. W Bangkoku i Chiang Mai za pranie płaci się zwykle 30 THB za kilogram.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Pattaya -> Jomtien

Jasiek stracił głos i musieliśmy ponownie zgłosić się do lekarza. Dostał 2 inhalacje i zaczęło się poprawiać. Samopoczucie też mu się poprawiło i zaczął normalnie jeść. Już jest chyba całkiem zdrowy.

Pattaya to ogólnie rzecz biorąc jeden wielki burdel. Same bary, restauracje, sklepy, hotele, głośna muzyka, wszędzie ktoś coś sprzedaje, śmierdzi ze studzienek, duży ruch na ulicach, no i gdzie okiem sięgnąć tajskie panienki i turyści. 2 główne grupy turystów to Rosjanie i faceci z zachodu, którzy przyjechali się zabawić. Mimo to jest tu bardzo bezpiecznie, ludzie są przyjaźni, a panienki na widok Zająca szaleją, piszczą i machają do niego. Jak idziemy ulicą wygląda to jak meksykańska fala. Zając nauczył się też machać do nich i jest wesoło. Trzeba uważać tylko na bezpańskie psy i ruch uliczny - samochody i jednoślady, które nadjeżdżają z każdej strony nie bardzo wnikając, czy jest zielone czy czerwone światło.

Po kilku dniach można już mieć dosyć tego miasta. Nie polecamy rodzicom z dziećmi, a już na pewno nie takim, które zadają pytania. Rozrywek dla normalnych turystów nie ma tu zbyt wiele. Oprócz kąpieli w morzu można wybrać się na tor kartingowy. Jest tu jeden obiekt, na który składają się 2 tory, szybszy i wolniejszy (chyba dla dzieci), ale nie korzystaliśmy. Są przynajmniej 2 centra handlowe: Tesco i Carrefour, podobne do naszych, dobrze zaopatrzone. Ceny też podobne jak w Polsce. Ale chyba bez sensu lecieć do Tajlandii, żeby chodzić po sklepach. Być może są jeszcze inne rozrywki, ale nie odkryliśmy.

Wypożyczyliśmy skuter i trochę pojeździliśmy po okolicy. Przypadkiem trafiliśmy na jakiś festyn czy odpust, trudno powiedzieć, co to było za święto. W każdym razie setki straganów z jedzeniem, ciuchami i różnymi rzeczami, oraz wesołe miasteczko, takie w starym stylu: strzelanie do zabawek, balonów, diabelski młyn, kolejka górska, kolejka dla dzieci i śmieszna zabawa jakiej u nas nie widzieliśmy - trzeba było trafić piłką w dźwignię, która otwierała zapadnię i dziewczyna siedząca tam wpadała do basenu z wodą. Grzesiek miał ochotę skąpać jedną z nich, ale Jasiek szalał, bo widział kolejkę - zwierzątka i inne pojazdy jeżdżące w kółko po torach. Trochę się obawialiśmy puścić go samego, ale w końcu daliśmy za wygraną. Ładnie siedział i kręcił kierownicą. Gorzej było, kiedy nadszedł koniec zabawy - awantura, jak zwykle. Tak więc Jaś miał wiele atrakcji w jednym dniu - kąpiel w morzu, jazda skuterem, diabelski młyn i przejażdżka kolejką.

Przenieśliśmy się do sąsiedniej miejscowości Jomtien. Tu jest dużo spokojniej. Mniej wszystkiego i dużo miejsca na plaży. Znaleźliśmy nocleg za 550 B, drożej niż w Pattai, ale mamy dodatkowo kuchnię z wyposażeniem, więc możemy jadać śniadania w pokoju. Pokój mieści się w Condominium, czyli w takim bloku / wieżowcu. Jest ich tutaj sporo. Mamy tu Internet, a także basen piętro niżej. Zostaniemy tu do 9 kwietnia. Później prawdopodobnie z powrotem do Bangkoku, a stamtąd na południe, do Phuket i na wyspy.

piątek, 1 kwietnia 2011

Mały przestój

Jaś w nocy dostał wysokiej gorączki. Dostał czopek i temperatura spadła o ok. 2 stopnie. Spaliśmy do 12. Postanowiliśmy spędzić ten dzień w pokoju hotelowym, aby Zając jak najszybciej wyzdrowiał. Ale ponieważ i w dzień utrzymywała się gorączka 38 stopni, postanowiliśmy jednak pojechać do lekarza. Zadzwoniliśmy do firmy ubezpieczeniowej, aby zorganizowali wizytę. Kazali jechać do jednego z dwóch szpitali. Wybraliśmy Bangkok Pattaya Hospital.

Szpital przerósł nasze wyobrażenie. Wielki nowoczesny budynek z mówiącym po angielsku profesjonalnym personelem. Personelu więcej niż pacjentów. Nie czekaliśmy na nic. Po wypełnieniu dokumentów do rejestracji zostaliśmy zaprowadzeni do oddziału pediatrycznego. Pielęgniarki zważyły go, zmierzyły, sprawdziły temperaturę, a po kilku minutach już rozmawialiśmy z miłą panią doktor (chyba Japonką). Obejrzała Jasia i powiedziała, że nie jest to raczej ospa wietrzna, a żeby wykluczyć dengę, chorobę powodowaną przez komary, zleciła badanie krwi. Pielęgniarki profesjonalnie założyły Zającowi wenflon, pobrały krew i zostawiły na wypadek konieczności podania innych leków. Oczywiście Jasiek nie docenił profesjonalizmu i darł się wniebogłosy. Ale po chwili mu przeszło, bo w poczekalni były zabawki, huśtawki i bujające się samochody na monety.

Na wyniki krwi czekaliśmy godzinę, w tym czasie Jaś zdecydowanie się ożywił. Do tego stopnia, że się wywalił i uderzył głową o schodek. Polała się krew i znowu potrzebna była pomoc pielęgniarki. Po prostu masakra. Na szczęście wyniki krwi wykluczyły dengę. Pani doktor powiedziała, że jest to infekcja wirusowa bliżej nie określona i że w ciągu 2 dni powinno przejść. Od tej pory koniec z dotykaniem Jasia i braniem na ręce przez obcych. Oni robią to nagminnie, bez pytania i bez skrępowania. Potrafią nawet podać mu swój napoczęty napój. Koszmar po prostu. No cóż, od teraz będą się dowiadywać, że ma wirusa i nie ma dotykania. A smoczki i butelki będziemy wyparzać codziennie.

W sumie można się było tego spodziewać - jak dziecko idzie do żłobka czy przedszkola, to też natychmiast jest chore. Na szczęście mnie już praktycznie przeszedł katar i kaszel, a Grześka nic nie tyka. Tak więc dziś nie zrobiliśmy nic poza zwiedzeniem tajskiego szpitala, który naprawdę robi wrażenie. Szkoda, że u nas takich nie ma. Aha, za wizytę zapłaciliśmy 3800 B - zwróci nam ubezpieczyciel (mamy nadzieję).

No i w drodze powrotnej w końcu dowiedzieliśmy się, ile powinniśmy płacić za przejazd tutejszą taksówką wieloosobową, nie wiem jak to się fachowo nazywa. Zapłaciliśmy 20 B za przejazd przez pół miasta. Człowiek niezorientowany płaci nawet 10 razy tyle.

Jasiek nie ma już podwyższonej temperatury, śpi. Może jutro uda się zrobić w dzień coś sensownego. Do końca podróży zostało 40 dni.