sobota, 9 kwietnia 2011

Motorem po okolicach Jomtien

Powoli odkrywamy różne atrakcje w okolicy Pattai i Jomtien. Wydawało nam się, że nic tu nie ma prócz barów i salonów masażu, a jednak poszperaliśmy trochę w Internecie i znaleźliśmy kilka ciekawych miejsc. Oczywiście przede wszystkim zaliczyliśmy leżakowanie na plaży i kąpiel w morzu (ciepłym jak zupa), krótką wieczorną kąpiel w naszym hotelowym basenie oraz spacerowanie wzdłuż plaży.

Wczoraj pojechaliśmy skuterem na "floating market". Jest to taki jakby bazar, urządzony na wodzie (staw?) w drewnianych domkach połączonych podestami i mostkami. Liczyłam na coś bardziej naturalnego, a to miejsce stworzone typowo dla turystów, aczkolwiek ładne i na pewno warte zobaczenia. Jest tam dużo sklepików z pamiątkami i z jedzeniem. Są też i atrakcje - można popływać łódką, przejechać na linie zawieszonej nad wodą z jednej strony marketu na drugą, dzieciaki mogą poobijać się w dmuchanej kuli pływającej po wodzie.

Jak wszędzie, są tam też najróżniejsze smakołyki. Na jednym ze stoisk były smażone robaki i skorpiony (takie małe czarne, na jeden gryz ;)). Zatrzymaliśmy się tam na chwilę w momencie, kiedy kilku chłopaków z Tajwanu testowało skorpiony. Każdy z nich kupował jednego, po czym przez kilka minut pocąc się niemiłosiernie i pokonując obrzydzenie usiłował włożyć go do ust i zjeść. Ale byli twardzi, wszyscy zjedli stwierdzając, że są bardzo smaczne. Jednak nie przekonało nas to i nie skusiliśmy się.

Wieczorem Grzesiek zakupił tajski trunek przypominający whisky i kiedy chodził z nim po mieście wzbudzał nie lada zainteresowanie lokalsów. Każdy się uśmiechał i pytał czy dobre. Z colą dało się wypić :) Usiedliśmy na plaży i długo rozmawialiśmy przy szumie fal, a Jaś spał sobie w wózeczku. Kilka dni temu zaczęliśmy wieczorami nakrywać mu wózek moskitierą, żeby już nic więcej go nie gryzło. Niestety zgubił na plaży swoją skórzaną bransoletkę, na której napisaliśmy nazwisko i numer telefonu. Rozglądamy się za czymś nowym.

Dziś na śniadanie trzeci raz z rzędu jajecznica na bekonie :) Nic sensowniejszego nie znalazłam, co by dało się przygotować samemu w pokoju. Po śniadaniu ruszyliśmy skuterem do Nong Nooch Tropical Garden. Jest to ogród botaniczny położony przy drodze z Pattai na południe, od Jomtien jechaliśmy ok. 10 km w jedną stronę. Po drodze natknęliśmy się na kontrolę policyjną. Grzesiek pokazał polskie prawo jazdy, gdzie nie ma słowa nawet po angielsku, ale przeszło bez problemu. Może sprawdzali, czy są kaski i czy nikt nie jest pijany. A my byliśmy z dzieckiem, więc puścili nas od razu.

Wejście na teren ogrodu kosztuje 500 THB od osoby dorosłej. Jasiek jak zwykle za darmo, ale starsze dzieci 250 THB. Mała uwaga - przed wejściem nie ma bankomatu ani kantoru, płacić można tylko gotówką. Za to zarówno bankomat jak i kantor są w środku. Teren ogrodu jest ogromny, można się po nim przemieszczać busikiem (koszt 100 THB od osoby). Mieszczą się tam rozmaite rośliny i drzewa, a także mini zoo. My trafiliśmy akurat na deszczową pogodę. Zaczęło padać dokładnie wtedy, kiedy już zapłaciliśmy i wjechaliśmy do środka, aby zaparkować motor. Deszcz na szczęście nie był duży, momentami przestawało padać, więc dało się w miarę coś tam oglądać.

O 14:00 rozpoczął się pokaz tajskich tradycyjnych tańców i zabaw, a tuż po nim po sąsiedzku elephant show, pokaz umiejętności słoni. Trzeba przyznać, że to bardzo mądre zwierzęta - nauczyły się grać w piłkę, rzucać piłką do kręgli, rzucać strzałkami do balonów, kręcić hula hop na trąbie i robić wielu innych sztuczek. Na koniec można było się sfotografować na trąbie słonia. Do zdjęć pozowały też tygrys, małpa i papugi.

Ok. 17:00 Jasiek już był bardzo zmęczony, a my głodni, więc postanowiliśmy wracać. Niestety przez całą drogę powrotną trochę padało, więc jazda skuterem nie należała do najprzyjemniejszych, a na domiar złego tuż po zjeździe z głównej drogi złapaliśmy gumę w tylnym kole. Zatrzymaliśmy się akurat tuż przed warsztacikiem, w którym młody chłopak wymienił nam dętkę za 150 THB. Mieliśmy nawet podejrzenia, że celowo rozsypał coś na drodze, ale chyba jednak był to po prostu przypadek, bo tą drogą jeżdżą głównie lokalni. W 20 minut rozebrał i złożył pół motoru. Ujechaliśmy jednak tylko pół kilometra i znowu to samo - musieliśmy wracać na poprawkę. Widocznie Tajowie nie znają powiedzenia "nieszczęścia chodzą parami" i dlatego chłopaczyna nie sprawdził, czy przypadkiem nie ma jeszcze drugiego gwoździa. Za drugim razem się udało i w końcu dojechaliśmy do mieszkania.

Wieczorem zdobyliśmy nową sprawność - nauczyliśmy się korzystać z ulicznej pralki na monety. Za 20 THB można sobie nastawić pranie i albo zabrać wilgotne albo skorzystać jeszcze z suszenia. Tu w Pattai i Jomtien ciężko znaleźć pralnię, w której liczą w zależności od wagi, tylko na sztuki. W Bangkoku i Chiang Mai za pranie płaci się zwykle 30 THB za kilogram.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz