wtorek, 31 maja 2011

Kambodża - Angkor

Na podróż do Kambodży drogą lotniczą zdecydowaliśmy się między innymi ze względu na informacje, które czytaliśmy na temat koszmarnej podróży autobusem. Nie tylko to, że trzeba przed granicą wysiąść i kilkaset metrów iść na piechotę po drodze napotykając na osoby chcące sprzedać fałszywą wizę, zanim człowiek dotrze do właściwego okienka. Z drugiej strony zaważyły niewygórowane koszty - przelot z Kuala Lumpur do Siem Reap linią Air Asia kosztował nas za 3 osoby 666 zł, w tym koszt transferu z dworca Sentral na lotnisko.

Po tych informacjach spodziewaliśmy się po tym kraju wszystkiego. Myśleliśmy, że będzie to wyzwanie - noclegi koszmarne z robactwem, jedzenie które strach brać do buzi, komary z malarią, ludzie chcący oszukać na każdym kroku. Życie szybko zweryfikowało nasze nietrafione poglądy.

Jeden jedyny raz, kiedy ktoś chciał nas oszukać, miał miejsce na lotnisku przy wyrabianiu wizy. Po pierwsze przeraża liczba papierków, które należy wypełnić. Jeden z nich dostaliśmy już na pokładzie samolotu. Okazało się, że to dopiero początek - dla 3 osób jest naprawdę sporo pisania. Przy długim kontuarze siedziało 10 urzędników, z których każdy miał swój udział w wyrabianiu wizy. Trochę śmieszne, paszport przechodził z rąk do rąk, każdy coś doklejał albo dopisywał, ale dzięki temu po minucie wiza była gotowa. Niestety pierwszy pan, który inkasował opłatę chciał nas naciągnąć i za niemowlę kazał zapłacić jak za dorosłego, czyli 20 USD. Dobrze, że Grzesiek wcześniej czytał, że wiza dla Jasia powinna kosztować 5 USD. Pan strzelił focha, ale nie miał wyboru, naliczył w sumie 45 USD.

Po wyjściu z niewielkiego terminala postanowiliśmy wziąć taksówkę zamawianą i opłacaną w okienku. Zaczepiłam parę, która stała koło nas, czy nie chcieliby wziąć wspólnej taksówki z nami. Dziewczyna Kambodżanka i chłopak chyba Francuz. Zgodzili się i wzięliśmy jeden samochód za 7 USD. Kierowca przez całą drogę jechał 30 km/h. Rozejrzeliśmy się i spostrzegliśmy, że wszyscy tak powoli jeżdżą. Ku naszemu szczęściu nasi towarzysze jechali do konkretnego hotelu, Golden Temple Villa, o którym wiedzieli, że jest dobry i niedrogi. Zabraliśmy się więc z nimi i okazało się, że i dla nas znajdzie się pokój. Co prawda po jednej nocy musielibyśmy się przenieść do innego pokoju, ale hotel zrobił miłe wrażenie, więc za cenę 14 USD za noc postanowiliśmy zostać.

Jako że pokój był jeszcze nie gotowy, zrzuciliśmy bagaże i ruszyliśmy na miasto. Od razu trafiliśmy na zadaszony bazar, na którym można było kupić wszystko od mięsa, poprzez ryby, warzywa, a na pieluszkach kończąc. Ceny w Kambodży wyrażone są w amerykańskich dolarach. Lokalna waluta riel służy głównie do wydawania reszty. Na bazarze była straszna ciasnota, więc szybko się stamtąd ewakuowaliśmy i odwiedziliśmy pierwszy lepszy sklep spożywczy celem zakupu napojów. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że można kupić wszystko, nawet pieluszki marki Pampers, które są nie dostępne ani w Tajlandii ani w Malezji. Nie wiem, czy były to oryginalne Pampersy i jaką jakość reprezentowały. My byliśmy już zaopatrzeni w odpowiednią ilość pieluszek, niestety nie najwyższych lotów.

Wróciliśmy do hotelu, ale pokój jeszcze nie był wysprzątany, poszliśmy więc do hotelowej restauracji na śniadanie. I tu miłe zaskoczenie - okazało się, że kawa, herbata oraz banany są dla gości nieodpłatne.  Zjedliśmy smaczne śniadanko, po czym postanowiliśmy nie tracić czasu, tylko od razu wypożyczyć rowery i ruszyć na zwiedzanie. Kolejne zaskoczenie - hotel Golden Temple Villa oferował rowery bezpłatnie. Co prawda straszne padaki, ale jakoś daliśmy radę dojechać do kas, gdzie zakupiliśmy 3-dniowe bilety wstępu do wszystkich świątyń. Bilety sprzedawane są po 20, 40 i 60 USD, w zależności czy na 1, 2 czy 3 dni. Od razu ruszyliśmy do najbardziej znanej świątyni Angkor Wat. Jak się okazało, była to nie lada wyprawa jak na kiepskiej jakości rowery z małym dzieckiem w nosidełku. Zmęczyliśmy się strasznie, ale wróciliśmy zadowoleni.

Następnego dnia rano postanowiliśmy jednak wykupić zwiedzanie tuk-tukiem. Trasa przewidywała obejrzenie ok. 8 świątyń zlokalizowanych w promieniu kilkunastu kilometrów. Rowerem nie dalibyśmy rady, tym bardziej, że koszt całodniowej wyprawy z kierowcą mówiącym po angielsku to zaledwie 9 USD. Kierowca okazał się bardzo miły. W oczekiwaniu, aż Grzesiek otrzyma zamówionego kebaba (pani robiła go strasznie długo) kupił dla mnie schłodzony sok z trzciny cukrowej. Ominęliśmy Angkor Wat, który zaliczyliśmy już poprzedniego dnia i udaliśmy się na zwiedzanie pozostałych, nie mniej ciekawych miejsc, z czego najciekawszą ze świątyń okazała się Ta Prohm. Charakteryzuje się olbrzymimi drzewami porastającymi mury i kamienie. Między innymi w tej świątyni kręcono film Lara Croft Tomb Raider z Angeliną Jolie w roli głównej.

Podczas zwiedzania w wielu miejscach można natknąć się na sprzedawców różnych rzeczy od kokosów poczynając na drewnianych fletach kończąc. Często są to dzieci, które wręcz  błagają, aby coś od nich kupić. Praktycznie wszystko kosztuje dolara. Dzieci potrafią liczyć w różnych językach, wymieniają stolice krajów. Wszystko po to, aby sprzedać. Kambodżanie są głodni pieniędzy. Jest to przykre, ale kupując jedną czy drugą rzecz świata się niestety nie zbawi. Trzeba się do tego przyzwyczaić. Jeśli ktoś wybierając się w podróż myśli o zabraniu różnych drobiazgów do rozdania dzieciom, to tu jest właśnie odpowiednie miejsce. My mieliśmy kilkanaście długopisów i flamastrów - dzieci i dziewczyny sprzedające koszulki rozdrapały je w mgnieniu oka. Coś niebywałego.

Wieczorem wybraliśmy się na miasto, aby zjeść obiad. W centrum Siem Reap znajduje się tak zwana Pub Street, która jest ciągiem barów i restauracji różnego rodzaju. Są tam tylko turyści. Wygląda na to, że tubylcy nie mogą tam jadać. Ceny nie są zbyt niskie jak na Kambodżę, choć oczywiście nie przerażają. My wybraliśmy jedną ze znajdujących się tuż obok ulicznych restauracji, w której zjedliśmy tanio i dobrze. Spotkaliśmy tam też dwójkę Polaków z Leszna, z którymi chwilę rozmawialiśmy.

Następnego dnia rano przyjechał po nas tuk-tukiem znajomy naszego kierowcy (ten był tego dnia zajęty) i wyruszyliśmy z nim w dłuższą trasę do kolejnych świątyń. Między innymi pojechaliśmy do Banteay Srei, oddalonego o ok. 25 km od głównego kompleksu świątyń. Podczas zwiedzania natknęliśmy się na tych samych Polaków, których poznaliśmy poprzedniego dnia. Spotkaliśmy też wielu innych rodaków. Podczas wielotygodniowego pobytu w Tajlandii nie spotkaliśmy w sumie tylu Polaków, co w kompleksie Angkor. Nie powiem, zaskoczyło nas to. Wydawałoby się, że Polacy raczej nie podróżują do tego typu egzotycznych miejsc, a tu masz...

Wieczorem wybraliśmy się na Night Market i znowu spotkaliśmy parę z Leszna. Skorzystałam z 15-minutowego masażu ramion i pleców za 1 USD. Zakupiliśmy też bilety na podróż do Bangkoku. Wracaliśmy już następnego dnia.

Nazajutrz spakowani oczekiwaliśmy na taksówkę lub busa, który miał nas podwieźć do miejsca, z którego mieliśmy wyruszyć. Niestety transport nie przyjeżdżał, zadzwoniliśmy więc do biura. Okazało się, że zapomniano o nas. Po kilkunastu minutach przyjechał tuk tuk i zabrał nas pod hotel, spod którego mieliśmy odjechać. Przed wejściem stał mini van, w którym tłoczyło się kilkanaście osób. Dla nas nie było już miejsca. Nie wiedząc, co jest grane, oczekiwaliśmy w spokoju na dalszy rozwój sytuacji. Po kilku minutach wszyscy wysiedli wraz z bagażami. Kazano nam czekać. Aż w końcu przyjechał niewielki autobus wyglądający na lokalny. To był właśnie ten, którym mieliśmy jechać do granicy kambodżańsko-tajskiej. W niczym nie przypominał obiecywanego Vip Busa ze zdjęć. Wygląda więc na to, że rodzaj autobusu dobierany jest do liczby pasażerów. Gdyby nie my, grupa odjechałaby vanem, a tak pojechaliśmy kiepskim busem. Nikt się jednak nie chciał kłócić. Jedyne spięcie miało miejsce podczas krótkiego postoju na stacji benzynowej, kiedy kierowca wyłączył silnik i klimatyzację i momentalnie zrobiło się za gorąco. Jakoś jednak dojechaliśmy na granicę. Jaś był bardzo grzeczny. Chyba przyzwyczaił się już do częstych podróży i różnych niewygód.

Na granicy sytuacja jest nieco dziwna. Autobus zostawia pasażerów na rondzie niedaleko od biura kambodżańskiego, gdzie trzeba wypełnić jakiś świstek i się odprawić. Stamtąd kilkaset metrów należy iść na piechotę do przejścia tajskiego, gdzie my akurat trafiliśmy na sporą kolejkę. Już po tajskiej stronie czeka człowiek, który lokuje pasażerów do niewielkich vanów, które jadą już bezpośrednio do Bangkoku. Ledwo wsiedliśmy do samochodu, lunął deszcz. I padał tak przez godzinę. Kierowca jechał szybko i dość niebezpiecznie. Na szczęście po tajskiej stronie drogi są o niebo lepsze niż w Kambodży, lepsze niż w Polsce. Do Bangkoku dotarliśmy ok. 20:00. Początkowo próbowaliśmy znaleźć nocleg w innym miejscu niż poprzednio, ale koniec końców znów wylądowaliśmy w Four Sons House.

Podsumowując nasz pobyt w Kambodży - po pierwsze za krótko. Gdybyśmy mogli zaplanować naszą podróż drugi raz, prawdopodobnie zrezygnowalibyśmy z Malezji na rzecz dłuższego pobytu w Kambodży. Oceniając tylko po Siem Reap i kompleksie świątyń Angkor - ludzie są niezwykle mili i uprzejmi, nawet zbyt usłużni. Są głodni pieniędzy, ale nie żebrzą, starają się zarobić sprzedając różne rzeczy. Usługi są bardzo tanie. W miejscach turystycznych wiele osób mówi po angielsku. Przewodnicy wycieczek mówią biegle w wielu językach, nawet po japońsku czy hiszpańsku. Hotel, do którego trafiliśmy był jednym z najlepszych, w jakich byliśmy podczas całej podróży. To samo powiedzieli napotkani Polacy, którzy mieszkali w innym hotelu. Wygląda na to, że Kambodża jest ciekawym krajem, na który warto poświęcić więcej czasu i obejrzeć też inne miejsca oprócz obleganego przez turystów Angkor. Turysta może czuć się bezpiecznie. Jedyne, na co trzeba uważać, to komary - choć jest ich niewiele, to jest możliwe zachorowanie na malarię.

poniedziałek, 16 maja 2011

Jedzenie i ogólne wrażenia w Malezji

Byliśmy dość krótko w tym kraju i to jedynie w stolicy, ale na pierwszy rzut oka widać dużo większe rozwarstwienie społeczne niż w Tajlandii. Z jednej strony drapacze chmur, drogie hotele, luksusowe sklepy, świetna infrastruktura drogowa i kolejowa, z drugiej nierzadko można zobaczyć ludzi śpiących na ulicy. Zdarzyło się żebranie, czego w ogóle nie zaobserwowaliśmy w Tajlandii. Mieszkańcy to mieszanka wielu narodów, głównie Malezyjczyków, Chińczyków, Hindusów. Mieszają się tu kultury islamu, buddyzmu i hinduizmu i wygląda na to, że na tym tle nie ma żadnych napięć.

Kuchnia malezyjska to również wybór potraw chińskich, tajskich, hinduskich, ale i bez problemu można zakupić dania z zachodu. My dwukrotnie stołowaliśmy się na Central Market. Jest to duży budynek z setką sklepów z pamiątkami i różnymi wyrobami (coś jak krakowskie Sukiennice, tylko znacznie większy). Na piętrze znajdują się restauracje, gdzie można skosztować najróżniejszych dań za niewielkie pieniądze, niewiele drożej niż na jakimś straganie na ulicy. Do tego jest czysto, można umyć ręce, są też krzesełka dla dzieci - dzięki temu Jaś po raz pierwszy od dawna mógł jeść sam, co oczywiście skutkowało górą okruchów na podłodze. Warto zapamiętać, że ok. 21:00 budynek jest zamykany.

Duży wybór barów znajduje się w China Town, przeważnie są pełne ludzi, szczególnie wieczorem. Ale, co nas trochę zdziwiło, są zamykane dość wcześnie. Ok. północy już prawie nic się nie dzieje (w Tajlandii nawet w środku nocy można było bez trudu znaleźć coś do jedzenia). I jeszcze informacja dla miłośników dań z Mc Donalds - w godzinach 12:00 - 15:00 są zestawy lunchowe McValue Lunch w doskonałych cenach zaczynających się od 5,95 RM (1 RM = 1 PLN). Za tę cenę warto się skusić na ciepłą kanapkę, frytki i napój :)

Durian. O tym owocu można by napisać osobny rozdział. Przez cały pobyt w Tajlandii obserwowaliśmy owoc duriana sprzedawany na obnośnych stoiskach. Duże, zielone i kolczaste skorupy roztaczające wokół charakterystyczną niezbyt przyjemną woń, którą ciężko opisać, bo do niczego nie jest podobna. W środku znajdują się żółte owoce, które się je. Często sprzedawane w postaci już przygotowanej do zjedzenia na zafoliowanych tackach. Durian zaintrygował nas dopiero w Malezji, gdy przy wejściu do jednego z hoteli zauważyliśmy napis, że nie można robić dwóch rzeczy: palić i wnosić duriana. Na Petaling Street przy jednym ze stoisk z durianem ustawiła się kolejka. Co to jest za cholerstwo, co śmierdzi, a ludzie się tym zajadają? Grzesiek postanowił zainwestować 5 RM i spróbować. Czegoś tak niedobrego nie jedliśmy dawno. Okropny nie tylko smak, ale i konsystencja owocu przypominająca krem. Pierwszy kawałek poszedł dość gładko, ale czym dalej tym gorzej. Przy ostatnim Grzesiek powiedział pas i szybko wypił litr Coli. Szybko się okazało, że nie było to dobre posunięcie, bo woń duriana towarzyszyła mu przez kilka kolejnych godzin. Ja na szczęście po dwóch kęsach zrezygnowałam z tej przyjemności. Kolejnego dnia zorientowaliśmy się, że można kupić rozmaite przysmaki robione na bazie tego wspaniałego owocu, np. czekoladki z nadzieniem durianowym :)

środa, 11 maja 2011

Kuala Lumpur (Malezja)

Pociąg przyjechał do Kuala Lumpur o przynajmniej godzinę za wcześnie (sic!), więc zostaliśmy wyrwani ze snu. Na szczęście to była ostatnia stacja. Co do samej podróży - na granicy tajsko-malezyjskiej należy wysiąść z pociągu wraz z całym bagażem i odprawić się. Pociąg odjeżdża i wraca po ok. godzinie zabrać pasażerów z powrotem do środka. W naszym przedziale sypialnym przez pół drogi nie działała klimatyzacja. W pozostałych tańszych przedziałach było ok. Co jeszcze warto podkreślić, większość pasażerów stanowili muzułmanie, w naszym przedziale były prawie same kobiety. Jeżeli chodzi o białych turystów, to prócz nas było może jeszcze 5 osób w całym pociągu.

Kiedy wysiedliśmy na stacji KL Sentral było jeszcze ciemno. Stacja nowoczesna, łącząca różne środki lokomocji, a zwłaszcza kilka typów pociągów - metro, kolejkę podmiejską i kolej dalekobieżną. Nieopodal znajduje się też stacja kolejki monorail. Na dworcu można też odprawić bagaż na samolot i stąd odjeżdzają autobusy na lotnisko.

Zjedliśmy śniadanie i postanowiliśmy pojechać metrem do Chinatown i tam znaleźć nocleg. Dojazd okazał się trywialny, poszukiwania pokoju już nie. Z racji święta 1 maja, które w Malezji też jest obchodzone, hotele miały pojedyncze wolne pokoje i do tego w niezbyt wysokim standardzie i dość drogo. Znaleźliśmy przyzwoity pokój w Etika Inn za 80 ringgitów, czyli 80 zł za noc. Padliśmy wszyscy jak muchy i po 2 godzinach jak nowonarodzeni ruszyliśmy na miasto. Na piechotę doszliśmy do Petronas Twin Towers mijając po drodze KL Tower do złudzenia przypominającą londyńską BT Tower.

Wieże Petronas to jeden z najwyższych budynków świata (ok. 450 metrów wysokości, 88 pięter). Z daleka nie robią wrażenia takich wysokich. Może dlatego, że w mieście jest bardzo dużo drapaczy chmur. Jednak kiedy stoi się blisko, widok czegoś tak wielkiego jest porażający. Wieże połączone są w połowie mostem, który jest otwarty dla turystów, ale aby tam się dostać należy stanąć w kolejce po bilety o 7 rano. My zostawiliśmy sobie tę przyjemność na ostatni dzień pobytu. U podstawy budynku znajduje się kilkupiętrowe eksluzywne centrum handlowe z najdroższymi markami świata. Zwiedziliśmy je przymuszeni nagłą ulewą. Na szczęście do metra można dostać się bezpośrednio z budynku. Wróciliśmy do Chinatown przechodząc opłotkami obok pozamykanych straganów obserwując stada grasujących szczurów.

Następnego dnia rano postanowiliśmy się przeprowadzić do tańszego hotelu Petaling, o którym czytaliśmy na czyimś blogu. Zostawiliśmy bagaże i ruszyliśmy na miasto. Piesze zwiedzanie miasta nie jest takie proste, zwłaszcza z wózkiem, ponieważ jest dużo szerokich i ruchliwych ulic, miejscami bez chodników. Dotarliśmy do National Museum, w którym przedstawiona jest historia Malezji od czasów prehistorycznych do współczesnych. Stamtąd po krótkim posiłku w najbliższym barze udaliśmy się do sąsiedniego Planetarium. Było to nie lada wyzwanie, ponieważ najpierw trzeba wdrapać się po schodach na kładkę nad ruchliwą drogą, a potem kilkadziesiąt metrów dalej pod górę i znowu po schodach do budynku. Po drodze nasz mały niszczyciel połamał parasolkę. Planetarium okazało się dużo ciekawsze od muzeum, szczególnie dla Zająca, który wciskał wszystkie możliwe przyciski, a z kapsuły Sojuza trzeba go było wyciągać siłą. Wyszliśmy jako ostatni klienci i ze smutkiem musieliśmy odczekać godzinę przed wejściem, bo w międzyczasie zerwała się ulewa.

Przeprowadzka do hotelu Petaling była jedną z naszych najgorszych dezyzji podczas całego wyjazdu. Przez pół nocy jakaś baba awanturowała się na korytarzu nie dając spać nie tylko nam, ale pewnie i wszystkim pozostałym gościom. Obsługa nie interweniowała przez kilka godzin, mimo naszych próśb o wezwanie policji. Dlatego rano postanowiliśmy się czym prędzej wyprowadzić. Niestety, kolejne pakowanie i kolejna przeprowadzka. Na domiar złego zarwana noc pokrzyżowała nasze plany, aby wstać o 6:00 i pojechać do Twin Towers, stanąć w kolejce po bilet i wjechać na most widokowy. To była ostatnia możliwość przed wyjazdem z KL. Dlatego hotel Petaling radzimy omijać szerokim łukiem.

Przeprowadziliśmy się do hotelu Lido, który znajduje się tuż przy dworcu Sentral, skąd nazajutrz mieliśmy odjechać autobusem na lotnisko. Hotel dość marny, jak i inne w tej okolicy, ale chociaż unikaliśmy jeżdżenia taksówką w środku nocy i ponoszenia kolejnych kosztów.

Po zakwaterowaniu pojechaliśmy monorailem do wież Petronas i spacerowaliśmy po parku, który znajduje się u podnóża budynku. Jest tam m.in. jezioro, basen i ogromny plac zabaw dla dzieci. Jaś w tym czasie spał w wózku i nawet nie wie co stracił. Może to i lepiej, bo musielibyśmy tam siedzieć do wieczora ;)

Pobudka o 3:00 i pędem na SkyBus, który zawiózł nas na międzynarodowe lotnisko przejezdżając koło toru Formuly 1. Dopiero kiedy nasz samolot do Siem Reap wzbił się w powietrze zaczęło robić się jasno.

Ko Lanta

Na Phi Phi jest bardzo wiele agencji, w których można zakupić najróżniejsze bilety. My za bilety na wyspę Ko Lanta zapłaciliśmy po 250 bahtów od osoby. Łódź nie najwyższych lotów i, co chyba jest tu normą, sprzedanych zostało dużo więcej biletów niż miejsc. Na szczęście nie płynie się zbyt długo, można więc wytrzymać.

Lanta jest dużo większą wyspą i w przeciwieństwie do PP posiada drogi, po których jeżdżą samochody i motocykle. Kiedy przybija łódź, na brzegu już czekają taksówkarze. Stawki mają ujednolicone. Za przejazd do najbliższej miejscowości Pra-Ae wołają 200 THB, aby dostać się do tych najdalej położonych trzeba zapłacić ponad 500 THB. My nie mieliśmy żadnej koncepcji, ale zdecydowaliśmy się pojechać do Pra-Ae (Long Beach) i tam poszukać noclegu. Z taksówkarzem wynegocjowaliśmy 150 bahtów za przejazd. Wysiedliśmy przy jednym z polecanych przez Lonely Planet ośrodków z bungalowami, zrzuciliśmy bagaże przy 7eleven i Grzesiek ruszył na poszukiwania. Wybraliśmy pokój w zupełnie pustym hoteliku White Flower, gdzie za duży pokój z klimatyzacją, TV, lodówką, balkonem i dużą łazienką zapłaciliśmy 550 THB za noc. Koniec sezonu na Lancie widoczny jest bardziej niż gdzie indziej - hotele i restauracje świecą pustkami, niektóre są nawet pozamykane. Dzięki temu można negocjować ceny.

Postanowiliśmy nie tracić czasu i od razu wynajęliśmy skuter, którym ruszyliśmy na zwiedzanie wyspy. Jest to zdecydowanie najlepsza opcja, bo wszędzie jest daleko i chodzenie nie wchodzi w rachubę, a taksówki za drogie. Wynajęcie skutera 200 THB za dzień, czyli porównywalnie jak w innych rejonach Tajlandii. To jest ok. 20 zł.

Wyspa jest dość dzika, ma bardzo bujną przyrodę i kilka niewielkich miejscowości połączonych całkiem dobrą drogą. Zamieszkana jest w większości przez muzułmanów. Plaże niestety nie robią wrażenia, ale my nie nastawialiśmy się na plażowanie.

Już pierwszego dnia namierzyliśmy targ, na którym zakupiliśmy coś do jedzenia w bardzo niskich cenach. Nazajutrz targu w tym miejscu już nie było. Wygląda na to, że codziennie jest w innym punkcie. Dotarliśmy do wioski rybackiej znajdującej się na południowo-wschodniej części wyspy. Na południowym krańcu znajduje się park narodowy. Dojeżdża się tam bardzo wyboistą drogą pod górę i w dół, ledwo można tam dojechać skuterem. My po drodze spotkaliśmy stado małp. Zatrzymaliśmy się na chwilę, aby popatrzeć. W pewnym momencie jedna z małp zaczęła nas odstraszać warcząc, więc daliśmy nogę. W parku znajduje się niewielka latarnia morska, do której trzeba się wdrapać pod górkę, ale nie da się wejść do środka. Można pójść też na trekking 2-kilometrową trasą, ale my ze względu na dziecko nie bralismy tego nawet pod uwagę. Na początku trasy do parku znajduje się restauracja z ładnym widokiem na zachód słońca. Na wyspie znajdują się też minimum 3 punkty, w których można wybrać się na przejazdżkę słoniem, są też 2 jaskinie, ale nie jest wskazane chodzenie tam z małym dzieckiem. Tak wiec i z tego musieliśmy zrezygnować.

Za to jeden dzień postanowiliśmy poświęcić na zwiedzenie Ko Lanta Noi - sąsiedniej i równie dużej wyspy, do której można się dostać promem samochodowym. Odległość do pokonania jest bardzo mała, bo wyspy są tuż koło siebie. Ko Lanta Noi jest słabo zaludniona i jeszcze bardziej dzika. Przez wyspę odbywa się niejako tranzyt - wszystkie busy i samochody jadące z lądu na Lantę muszą przejechać przez Lantę Noi. Objechaliśmy wyspę dookoła i nie dopatrzyliśmy się w zasadzie żadnych atrakcji. Widzieliśmy za to olbrzymiego jaszczura, a może gekona, który przebiegł nam drogę.

Ogólne wrażenia z pobytu na Ko Lanta - spokój, małe zagęszczenie turystów, miejsce dobre dla rodzin z dziećmi, morze i plaże przeciętne.

Po 4 dniach musieliśmy zwinąć manatki, aby dotrzeć do Malezji, zdążyć tam zwiedzić cokolwiek i nie spóźnić się na samolot do Kambodży. Postanowiliśmy zakupić bilety na busa do miejscowości Trang i stamtąd do Hat Yai. W cenie biletu (300 + 300) była taksówka, która zabrała nas z hotelu. Do Trang dotarliśmy bez przygód, ale tam nasze oczekiwanie na busa do Hat Yai przedłużało się i groziło tym, że nie wyrobimy się na nocny pociąg do Kuala Lumpur. Kiedy podjechał bus powiedziano nam, że nie ma w nim miejsc i pojedziemy następnym. Grzesiek natomiast zauważył, że sprzedawca sprzedał bilety komuś innemu na ten właśnie bus i to za 100 THB! No więc była mała awantura. Na szczęście nasz argument, że musimy zdążyć na międzynarodowy pociąg zadziałał i kolejny bus podjechał po kilkunastu minutach

W Hat Yai kierowca wysadził nas przed samym wejściem na stację kolejową. Ja przy bagażach, a Grzesiek poszedł kupić bilet. I znowu - pani najpierw bez zastanowienia stwierdziła, że biletów na dzisiaj brak, na co Grzesiek, że jak dzwonił i pytał, to były (co z resztą była zgodne z prawdą). No więc Pani zniknęła na zapleczu i po chwili wróciła z dwoma biletami ze zwrotów. Mieliśmy więc szczęście i pociąg za 2 godziny, zdążyliśmy więc jeszcze zjeść w pobliskim centrum handlowym.