poniedziałek, 16 maja 2011

Jedzenie i ogólne wrażenia w Malezji

Byliśmy dość krótko w tym kraju i to jedynie w stolicy, ale na pierwszy rzut oka widać dużo większe rozwarstwienie społeczne niż w Tajlandii. Z jednej strony drapacze chmur, drogie hotele, luksusowe sklepy, świetna infrastruktura drogowa i kolejowa, z drugiej nierzadko można zobaczyć ludzi śpiących na ulicy. Zdarzyło się żebranie, czego w ogóle nie zaobserwowaliśmy w Tajlandii. Mieszkańcy to mieszanka wielu narodów, głównie Malezyjczyków, Chińczyków, Hindusów. Mieszają się tu kultury islamu, buddyzmu i hinduizmu i wygląda na to, że na tym tle nie ma żadnych napięć.

Kuchnia malezyjska to również wybór potraw chińskich, tajskich, hinduskich, ale i bez problemu można zakupić dania z zachodu. My dwukrotnie stołowaliśmy się na Central Market. Jest to duży budynek z setką sklepów z pamiątkami i różnymi wyrobami (coś jak krakowskie Sukiennice, tylko znacznie większy). Na piętrze znajdują się restauracje, gdzie można skosztować najróżniejszych dań za niewielkie pieniądze, niewiele drożej niż na jakimś straganie na ulicy. Do tego jest czysto, można umyć ręce, są też krzesełka dla dzieci - dzięki temu Jaś po raz pierwszy od dawna mógł jeść sam, co oczywiście skutkowało górą okruchów na podłodze. Warto zapamiętać, że ok. 21:00 budynek jest zamykany.

Duży wybór barów znajduje się w China Town, przeważnie są pełne ludzi, szczególnie wieczorem. Ale, co nas trochę zdziwiło, są zamykane dość wcześnie. Ok. północy już prawie nic się nie dzieje (w Tajlandii nawet w środku nocy można było bez trudu znaleźć coś do jedzenia). I jeszcze informacja dla miłośników dań z Mc Donalds - w godzinach 12:00 - 15:00 są zestawy lunchowe McValue Lunch w doskonałych cenach zaczynających się od 5,95 RM (1 RM = 1 PLN). Za tę cenę warto się skusić na ciepłą kanapkę, frytki i napój :)

Durian. O tym owocu można by napisać osobny rozdział. Przez cały pobyt w Tajlandii obserwowaliśmy owoc duriana sprzedawany na obnośnych stoiskach. Duże, zielone i kolczaste skorupy roztaczające wokół charakterystyczną niezbyt przyjemną woń, którą ciężko opisać, bo do niczego nie jest podobna. W środku znajdują się żółte owoce, które się je. Często sprzedawane w postaci już przygotowanej do zjedzenia na zafoliowanych tackach. Durian zaintrygował nas dopiero w Malezji, gdy przy wejściu do jednego z hoteli zauważyliśmy napis, że nie można robić dwóch rzeczy: palić i wnosić duriana. Na Petaling Street przy jednym ze stoisk z durianem ustawiła się kolejka. Co to jest za cholerstwo, co śmierdzi, a ludzie się tym zajadają? Grzesiek postanowił zainwestować 5 RM i spróbować. Czegoś tak niedobrego nie jedliśmy dawno. Okropny nie tylko smak, ale i konsystencja owocu przypominająca krem. Pierwszy kawałek poszedł dość gładko, ale czym dalej tym gorzej. Przy ostatnim Grzesiek powiedział pas i szybko wypił litr Coli. Szybko się okazało, że nie było to dobre posunięcie, bo woń duriana towarzyszyła mu przez kilka kolejnych godzin. Ja na szczęście po dwóch kęsach zrezygnowałam z tej przyjemności. Kolejnego dnia zorientowaliśmy się, że można kupić rozmaite przysmaki robione na bazie tego wspaniałego owocu, np. czekoladki z nadzieniem durianowym :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz