poniedziałek, 18 lutego 2013

Bangkok -> Doha -> Warszawa

Bangkok jest ogromny, nie sposób go zwiedzić w ciągu 2 dni. Z resztą to już nie pierwsza nasza wizyta w tym mieście i wiele widzieliśmy. Tym razem zmęczeni już po półtora miesiąca (Grzesiek 2,5 miesiąca) jazdy, oglądania i fotografowania nie napinaliśmy się na konkretne zwiedzanie. Po prostu spacerowaliśmy w rejonie Banglamphu, a dalej zapuściliśmy się tylko wodną taksówką kanałem odchodzącym od rzeki Chao Phraya i wysiedliśmy w centrum. Biurowce i ogromne centra handlowe, a przede wszystkim ogromna fala ludzi przesuwająca się chodnikami wzdłuż mega zakorkowanych ulic. Główne ulice mają po 4-5 pasów w każdą stronę. Zważywszy, że przynajmniej połowę pojazdów stanowią motocykle i tuk-tuki, na szerokości mieści się kilkanaście, a nawet 20 pojazdów. Na skrzyżowaniach dzieje się coś, czego nie ogarnia nawet stojący na środku policjant. Kierowcy zdają się go prawie nie zauważać. Światła i przejścia dla pieszych są, ale jest to kwestia bardziej umowna. Przechodząc na zielonym pieszy musi i tak mieć oczy dookoła głowy, bo nawet jeśli samochody stoją, to z pomiędzy nich może nagle wyjechać motor. Można spokojnie iść i zostać otrąbionym przez samochody wjeżdżające na czerwonym. Trzeba też zawsze pamiętać o lewostronnym ruchu. Po natłuczeniu kilometrów lewym pasem teraz będzie nam ciężko się przestawić na normalny kierunek ruchu (choć podobno to właśnie lewostronny jest normalny). Ale i tak najtrudniej będzie zaakceptować polską pogodę. Człowiek marzł w 7-eleven, gdzie jest klimatyzacja ustawiona na 23 stopnie, a tymczasem w mieszkaniu termometr wskazuje 21. Za oknem temperatury na minusie. Lekko nie będzie...

Ostatnie 2 dni w stolicy Tajlandii spędziliśmy więc dość lokalnie. Zakupiliśmy też bilety na busa, który następnego dnia o 5 rano zabrał nas spod hotelu i zawiózł na lotnisko. Na lotnisku mieliśmy jeszcze sporo czasu, aby wydać ostatnie bahty. Postanowiliśmy je przeznaczyć na prowiant, który miał się nam przydać na lotnisku w Doha.
Aktualnie jesteśmy właśnie w Katarze w mieście Doha i na lotnisku oczekujemy na następny lot. Wahając się do ostatniej chwili, co zrobić: wyjść na miasto i tam znaleźć nocleg (czytaj: wydać 600-700 zł) czy przeczekać 22 godziny na terminalu, można powiedzieć, że decyzję podjął Zając zasypiając w momencie, gdy samolot podchodził już do lądowania. Zanieśliśmy go na kozetkę na terminalu i doszliśmy do wniosku, że jakoś damy radę przesiedzieć i przy okazji sporo zaoszczędzimy. Dodatkowo okazało się, że że względu na długi czas oczekiwania przysługują nam vouchery na obiad, co nas niezmiernie ucieszyło, bo ceny tu są bardzo wysokie. Kupony nie są rozdawane z urzędu - musiałam pójść i je załatwić i to też nie za pierwszym razem się udało. Pan, z którym rozmawiałam najpierw miał z tym jakiś problem. Najedliśmy się po uszy, a potem Zając do późnego wieczora szalał na placu zabaw. Noc była dość ciężka, ale przeżyliśmy i zaraz wsiadamy do samolotu do Warszawy!

Plac zabaw lotnisko Doha
Plac zabaw na lotnisku w Doha
Zachód słońca
Noc w pozycji siedząco-leżącej ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz