niedziela, 3 kwietnia 2016

Vung Tau

W końcu powoli dostosowujemy się do lokalnego czasu i zaczynamy budzić się o normalnej godzinie. Co prawda od pobudki do wyjścia z pokoju i tak mija sporo czasu, bo przecież przed wyjściem trzeba dużo rzeczy zrobić, a potem mnóstwo rzeczy spakować, więc i tak wychodzimy w połowie dnia. Wózek Kubusia mamy zaś objuczony jak osioł w Egipcie. A jak będąc na mieście zrobimy jakieś zakupy i nawieszamy na wózku toreb, wyglądamy jak cygański tabor ;)
No dobra, dość żartowania. Parę słów o mieście Vung Tau. Jest to miejscowość położona nad Morzem Południowochińskim. Miejscowość turystyczna, sporo tu mniejszych i większych hoteli, ale białych ludzi jest tu bardzo niewielu. Głównie są to wietnamscy turyści z Sajgonu i innych miast.
Plaża jest taka sobie. Długa, ale wąska. Piasek niezły, fajne muszelki, choć niestety ludzie bardzo śmiecą. W dzień woda zalewa większość jej powierzchni, fale są duże i mocno wieje. Z małymi dziećmi w zasadzie nie da się bezpiecznie wejść do wody, a tym bardziej puścić samych. Nie wiem, czy tak jest zawsze, ale wydaje się, sądząc po położeniu miasta (cypel), że jest to norma. Plaża odgrodzona jest od miasta wysokim falochronem. O 18:00 ratownicy wyganiają wszystkich z wody, a ok. 19:00 wejścia na plażę są zamykane. Za to ludzie tłumnie gromadzą się w barach i restauracjach i jedzą. W dzień knajpy świecą pustkami, dopiero wieczorem są klienci przez 2-3 godziny, później znów pustoszeją, a ludzie przenoszą się do pubów i klubów.
Bliżej południowego końca plaży jest fajny placyk, na którym stoi maszt z wietnamską flagą. Tam co wieczór zbiera się dużo ludzi. Jeżdżą na rolkach, można wypożyczać segwaye bez rączki i samochody dla maluchów. Zając oczywiście musiał sprawdzić się na segwayu. Poradził sobie świetnie i tak mu się spodobało, że przychodzimy codziennie wieczorem i wypożyczamy ten wynalazek na pół godziny za 30k vnd. Kuba biega sobie albo jeździ samochodzikiem. Wkurzające jest tylko to, że wjeżdżają tu także skutery, co jest jakimś nieporozumieniem w takim miejscu, ale nikt tego nie pilnuje. Tak więc na dzieci trzeba cały czas uważać.
Zdziwił nas fakt, że trudno w tym mieście znaleźć normalny sklep, taki jakich pełno w Ho Chi Minh. Dużo jest małych prywatnych sklepików, stoisk, takich bud w zasadzie, który wybór towarów ma niewielki. Bardzo dużo jest też różnego rodzaju barów i garkuchni. Odkryliśmy natomiast centrum handlowe Lotte Mart, gdzie jest duży supermarket, foodcourt, a także część rozrywkowa z automatami do gier, z których oczywiście Zając korzystał. Jeśli ktoś lubi fastfood, warto aby zajrzał do restauracji sieci Lotteria. Jest to coś pomiędzy McDonaldsem a KFC, czyli można zjeść zarówno kurczaki, frytki, jak i burgery różnego rodzaju. No i oczywiście lody. Takich sklepowych nie tykamy, nigdy nie wiadomo, co się z nimi działo, ale takim z dużej sieciowej restauracji można zaufać.
Jeśli chodzi o lokalne atrakcje to zrezygnowaliśmy z wjazdu kolejką linową na jedną z tutejszych gór, bo przeczytaliśmy w internecie, że jest droga i nie warto. Na górze tej jest jakiś park rozrywki, natomiast podobno nic ciekawego. Za to postanowiliśmy wybrać się na inną górę, na szczycie której stoi posąg Chrystusa, o którym już wspominałam. Droga na górę jest kamienista i wózek mocno dostał po du..e. Nie było łatwo go pchać/ciągnąć. Zając też marudził. Fakt, że wybraliśmy się w południe, więc w najgorszy skwar. Po drodze mijały nas 2 motocykle, natomiast kiedy już dotarliśmy na miejsce, byliśmy kompletnie sami. Oprócz nas żywej duszy. Może w inne dni coś się tam dzieje, bo były tam jakieś stoiska, ale wszystkie pozamykane. Polecamy dojść przynajmniej do połowy drogi, gdzie jest miejsce widokowe i widać całe miasto, morze i najbliższą wysepkę.
Trochę zdziwiliśmy się, że nawet w takim miejscu nie ma żadnych małp. W Tajlandii w wielu miejscach było ich dużo, a tu nie ma ich wcale.
Następnego dnia zupełnym przypadkiem trafiliśmy na katolicki kościół, w którym akurat odbywała się msza, a zaznaczam, że była to niedziela wielkanocna. Trzeba przyznać, że widok taki jest dość śmieszny. Kościół jakby nasz, ale ludzie zupełnie inni i śpiewają w niezrozumiałym języku. Jedyne co dało się zrozumieć, to Alleluja oraz Amen :) Naprawdę warto to zobaczyć.
Ogólnie rzecz biorąc można odwiedzić Vung Tau, głównie ze względu na szybki dojazd z Sajgonu, ale siedzieć tam dłużej niż 3-4 dni nie ma sensu.

poniedziałek, 28 marca 2016

Nad morze

W końcu postanowiliśmy opuścić głośne i pełne spalin miasto. To co tu zobaczyliśmy przeszło nasze wyobrażenia. W godzinach szczytu, czyli ok. 17:00 na ulicach robi się istne szaleństwo. Ilość pojazdów jest zatrważająca. Widzieliśmy nawet skutery, które omijając skrzyżowanie jechały sobie bez żenady po chodniku. Weź tu człowieku idź normalnie z dziećmi. I bez tego jest trudno, bo wszędzie nastawiane są motocykle i samochody, nikt się nie przejmuje, że nie ma jak przejść i ludzie muszą wchodzić na drogę. A jak nie pojazdy, to co chwilę trzeba omijać jakiś słup, śmietnik, albo garnki, bo ktoś sobie postanowił na środku rozstawić kuchnię albo grilla. W sumie jesteśmy już przyzwyczajeni do czegoś takiego, bo w Azji spędziliśmy już dużo czasu, ale dla kogoś kto nigdy jeszcze nie widział takiego "sajgonu" byłby to szok.
Kolega, który na stałe przeprowadził się do Wietnamu, doradził nam, abyśmy wodolotem popłynęli do najbliższej sensownej miejscowości nad morzem, czyli Vung Tau. Tak też zrobiliśmy. Po 12 zwinęliśmy się z hotelu, ruszyliśmy do banku wymienić trochę pieniędzy i taksówką do przystani, skąd o 14 wypłynęliśmy szybką łodzią do Vung Tau. Podróż trwała półtorej godziny i była nawet dość komfortowa, a bilety kosztowały po 200.000 vnd, czyli ok. 35 zł. Za dzieci nie płaciliśmy.
Po drodze znalazłam nocleg i pod ten adres kazaliśmy się zawieźć taksówkarzowi. Ten jednak najwyraźniej uznał, że to za blisko i chciał nas przewieźć naokoło, drogą nad morzem dookoła góry, na której stoi posąg Chrystusa podobny do tego z Rio. Na szczęście gps nam pomógł i nie daliśmy się naciągnąć. Może nie byłaby to duża strata, ale dlaczego dawać się oszukiwać tylko dlatego, że człowiek ma inny kolor skóry?
Dotarliśmy do hotelu My Van, który jest całkiem przyjemny i niedrogi, tylko pani w recepcji nic nie kuma po angielsku i aby się dogadać woła 10-letnią dziewczynkę. W ogóle znajomość angielskiego w Wietnamie jest bardzo słaba, w Vung Tau jest jeszcze gorzej niż w Sajgonie. Nawet ceny ludzie pokazują na palcach lub piszą na kartce, ale zawsze jakoś człowiek się dogaduje, nie ma wyjścia :)

Kilka dni w Sajgonie

Kilka kolejnych dni spędziliśmy w Sajgonie, w dużej mierze dlatego, że Kuba się rozchorował. Łapał wysoką temperaturę, którą co prawda łatwo dawało się zbić Ibuprofenem, ale po 8-10 godzinach nawracała. W końcu wybraliśmy się do lekarza. Lekarka stwierdziła przeziębienie i poleciła nadal dawać Ibuprofen, witaminę c i syrop.
Mimo jego choroby udało nam się cokolwiek zobaczyć, ale bez żadnych konkretów, takie zwykłe włóczenie się. Zającowi posmakowała zupa Pho i oczywiście kurczaki na patyku z grilla. Jedzenie moim zdaniem dużo lepsze jest jednak w Tajlandii. A przynajmniej nie trafiłam tu jeszcze na coś naprawdę dobrego. I bardzo nas zaskoczyły ceny w Ho Chi Minh, dość wysokie, w zasadzie polskie. Owoce są drogie, napoje również, obiad można zjeść za minimum 10 zł. Trudno znaleźć sensowny pokój 3-4 osobowy za mniej niż 100 zł. Na pewno zależy to od lokalizacji, ale jeśli się na tym zaoszczędzi, to potem się wyda na taksówki jeszcze więcej. Ceny taksówek też warszawskie. Naprawdę jestem zdziwiona, że do niedawna jeden z najbiedniejszych krajów świata ma takie ceny. Mamy nadzieję, że w innych miejscach będzie taniej.
Zając dzielnie spaceruje z nami, choć czasem trzeba go trochę ponieść na barana i jak tylko Kuba zwalnia wózek, Jaś zajmuje jego miejsce. Będzie miał co opowiadać kolegom w szkole :)

sobota, 26 marca 2016

Naprawdę Sajgon

Pomimo zmęczenia jeszcze tego samego wieczora wyszliśmy na miasto. Nasz hotel Ngan Long mieści się ok. półtora kilometra od centrum, jeśli za centrum uznać olbrzymie rondo przy którym mieści się day market i night market. Okazało się, że jeszcze bliżej mamy do ulicy Buy Vien, znanej z tego, że mieści się na niej wiele pubów, czyli jest to takie lokalne zagłębie backpackerskie i sporo tam turystów.
Po przejściu tego niewielkiego dystansu i po uprzedniej podróży taksówką stwierdziliśmy, że miasto to jest bardzo podobne do Bangkoku. Takie same ulice, chodniki, budynki, zwyczaje ludzi, nawet karaluchy i szczury biegają podobne, takie wypasione ;) Jest oczywiście kilka różnic. Tutaj ruch jest prawostronny i nie jeżdżą tuk-tuki. Natomiast liczba motocykli i skuterów jest zatrważająca. Pod tym względem Ho Chi Minh znacznie wyprzedza jakiekolwiek miasto w Tajlandii.
Skąd się w Polsce wzięło określenie "sajgon" zobaczyliśmy jednak następnego dnia, gdy bladym świtem po 15-tej wyszliśmy ponownie na miasto i doszliśmy do ruchliwego skrzyżowania. Wszystkie pojazdy po prostu jadą i nie wnikają. Jakoś sprawnie wymijają się na środku i nie ma stłuczek. Dzięki temu nie ma też korków. Gorzej jak trzeba przejść przez ulicę i to z dwójką dzieci. Ale jakoś dajemy radę. Wietnamscy kierowcy jadą tak, aby ominąć pieszych, a jednocześnie z nikim się nie zderzyć. Uważamy jednak na samochody, bo one mają trudniej, a dodatkowo spotkanie z maską samochodu może być bardziej dotkliwe.
Upał jest duży, choć najgorszy pewnie ok. południa. My jeszcze nie możemy się przestawić na lokalny czas, a więc chodzimy spać późno, a wstajemy ok. 14. Wieczorem jest całkiem przyjemnie, ciepło, ale nie duszno. Można spacerować. Wygląda na to, że jest też bezpiecznie, podobnie jak w Tajlandii. Nikt nie zaczepia, nawet późną porą. W dzień ludzie pozdrawiają nas i machają do Kubusia. Dotykają go w nóżkę i w policzek, to jest zwyczaj, który mnie denerwuje, bo w Europie nikt raczej nie dotyka bez pozwolenia cudzych dzieci, a tutaj to jest na porządku dziennym (i nocnym ;)).

piątek, 25 marca 2016

Welcome back :)

Witamy ponownie! Minęły 3 lata od naszej ostatniej wyprawy do Azji. W międzyczasie nasza rodzinka powiększyła się. Kubuś już za półtora miesiąca kończy 2 latka. Zając natomiast w tym roku będzie miał 7. Świetny moment na kolejną podróż. Tym bardziej, że mały może jeszcze podróżować niemal za darmo - grzech nie skorzystać ;)
Tym razem nasz wybór padł na ... Wietnam. Do kupna biletów przymierzaliśmy się od stycznia, ale przeciągające się choroby odciągały decyzję w czasie. W końcu zakupiliśmy bilety w liniach Emirates z przesiadką w Dubaju.
Konkretnych planów na podróż brak, będziemy się zastanawiać na miejscu.
Podróż samolotem.
Zając świetnie zniósł lot. Jemu do szczęścia potrzeba tylko ekranu, na którym można oglądać bajki i grać w gry. Kuba na początku grzecznie siedział, potem zaczął dokazywać i nie mógł zasnąć. Padł dopiero gdy samolot zaczął podchodzić do lądowania.
Na lotnisku w Dubaju musieliśmy spędzić noc, ponieważ następny lot był aż 11 godzin później. Lotnisko jest ogromne. Dużo jest miejsc, w których można się zdrzemnąć, ale są to niezbyt wygodne pół-leżanki, podobne do tych na lotnisku w Doha. No cóż, dobre i to. Zaskoczyła nas też ogromna ilość wózków dziecięcych na lotnisku, takich którymi można wozić swoje dziecko po terminalu. Od linii lotniczej dostaliśmy vouchery na posiłki, które zrealizowaliśmy w jednej z restauracji. Była to bardzo smaczna ryba i frytki.
Jakoś dotrwaliśmy do rana i wsiedliśmy do samolotu, który dostarczył nas do Ho Chi Minh.
Na lotnisku dość dużo czasu straciliśmy na wyrobienie wiz. Bagaże szczęśliwie doleciały, wózek też, więc ruszyliśmy do wyjścia po drodze wymieniając pieniądze i kupując kartę sim do tableta, aby mieć internet. Wzięliśmy taksówkę. Dzieciaki były już tak zmęczone, że padły podczas jazdy. Z pewnymi przygodami dojechaliśmy do hotelu. A to dlatego, że chcieliśmy być mądrzejsi od taksówkarza i bardziej uwierzyliśmy gps-owi. Niestety aplikacja skierowała nas pod zły adres, co okazało się już po opuszczeniu taksówki. Tak więc do celu dotarliśmy na 2 raty, ale najważniejsze, że się udało :)