W końcu postanowiliśmy opuścić głośne i pełne spalin miasto. To co tu zobaczyliśmy przeszło nasze wyobrażenia. W godzinach szczytu, czyli ok. 17:00 na ulicach robi się istne szaleństwo. Ilość pojazdów jest zatrważająca. Widzieliśmy nawet skutery, które omijając skrzyżowanie jechały sobie bez żenady po chodniku. Weź tu człowieku idź normalnie z dziećmi. I bez tego jest trudno, bo wszędzie nastawiane są motocykle i samochody, nikt się nie przejmuje, że nie ma jak przejść i ludzie muszą wchodzić na drogę. A jak nie pojazdy, to co chwilę trzeba omijać jakiś słup, śmietnik, albo garnki, bo ktoś sobie postanowił na środku rozstawić kuchnię albo grilla. W sumie jesteśmy już przyzwyczajeni do czegoś takiego, bo w Azji spędziliśmy już dużo czasu, ale dla kogoś kto nigdy jeszcze nie widział takiego "sajgonu" byłby to szok.
Kolega, który na stałe przeprowadził się do Wietnamu, doradził nam, abyśmy wodolotem popłynęli do najbliższej sensownej miejscowości nad morzem, czyli Vung Tau. Tak też zrobiliśmy. Po 12 zwinęliśmy się z hotelu, ruszyliśmy do banku wymienić trochę pieniędzy i taksówką do przystani, skąd o 14 wypłynęliśmy szybką łodzią do Vung Tau. Podróż trwała półtorej godziny i była nawet dość komfortowa, a bilety kosztowały po 200.000 vnd, czyli ok. 35 zł. Za dzieci nie płaciliśmy.
Po drodze znalazłam nocleg i pod ten adres kazaliśmy się zawieźć taksówkarzowi. Ten jednak najwyraźniej uznał, że to za blisko i chciał nas przewieźć naokoło, drogą nad morzem dookoła góry, na której stoi posąg Chrystusa podobny do tego z Rio. Na szczęście gps nam pomógł i nie daliśmy się naciągnąć. Może nie byłaby to duża strata, ale dlaczego dawać się oszukiwać tylko dlatego, że człowiek ma inny kolor skóry?
Dotarliśmy do hotelu My Van, który jest całkiem przyjemny i niedrogi, tylko pani w recepcji nic nie kuma po angielsku i aby się dogadać woła 10-letnią dziewczynkę. W ogóle znajomość angielskiego w Wietnamie jest bardzo słaba, w Vung Tau jest jeszcze gorzej niż w Sajgonie. Nawet ceny ludzie pokazują na palcach lub piszą na kartce, ale zawsze jakoś człowiek się dogaduje, nie ma wyjścia :)
Kolega, który na stałe przeprowadził się do Wietnamu, doradził nam, abyśmy wodolotem popłynęli do najbliższej sensownej miejscowości nad morzem, czyli Vung Tau. Tak też zrobiliśmy. Po 12 zwinęliśmy się z hotelu, ruszyliśmy do banku wymienić trochę pieniędzy i taksówką do przystani, skąd o 14 wypłynęliśmy szybką łodzią do Vung Tau. Podróż trwała półtorej godziny i była nawet dość komfortowa, a bilety kosztowały po 200.000 vnd, czyli ok. 35 zł. Za dzieci nie płaciliśmy.
Po drodze znalazłam nocleg i pod ten adres kazaliśmy się zawieźć taksówkarzowi. Ten jednak najwyraźniej uznał, że to za blisko i chciał nas przewieźć naokoło, drogą nad morzem dookoła góry, na której stoi posąg Chrystusa podobny do tego z Rio. Na szczęście gps nam pomógł i nie daliśmy się naciągnąć. Może nie byłaby to duża strata, ale dlaczego dawać się oszukiwać tylko dlatego, że człowiek ma inny kolor skóry?
Dotarliśmy do hotelu My Van, który jest całkiem przyjemny i niedrogi, tylko pani w recepcji nic nie kuma po angielsku i aby się dogadać woła 10-letnią dziewczynkę. W ogóle znajomość angielskiego w Wietnamie jest bardzo słaba, w Vung Tau jest jeszcze gorzej niż w Sajgonie. Nawet ceny ludzie pokazują na palcach lub piszą na kartce, ale zawsze jakoś człowiek się dogaduje, nie ma wyjścia :)