czwartek, 31 marca 2011

Pattaya

Jaś niestety trochę choruje. Ma katar i kaszel oraz czerwone kropki na twarzy. Sądziliśmy, że to od komarów, ale utrzymywały się 3 dni i w końcu udaliśmy się do lekarza (w szpitalu w Chiang Mai, zapłaciliśmy za wizytę i leki 1270 B, ale zwróci nam ubezpieczyciel). Lekarz stwierdził, że to może być "chicken pox", po naszemu ospa wietrzna. Krostki wyglądają trochę inaczej niż na zdjęciach jakie odszukaliśmy w internecie i do tego są głównie na twarzy i pojedyncze na rączkach i nóżkach. Tam gdzie był ubrany nie ma krostek. Więc chyba jednak pogryzł go komar, a to taka reakcja alergiczna. Komary w mieście nie roznoszą malarii.

Od wczoraj jest już lepiej, zaczęły blednąć. Jaś nie ma zbyt dużego apetytu, kaszkę zjada i pije chętnie, ale stałych pokarmów nie bardzo, chyba boli go gardło. Ale jest bardzo żywy, biega i wszystko go interesuje, jak zwykle, najbardziej motory.

W środę o 17:55 mieliśmy pociąg z Chiang Mai do Bangkoku. Tym razem trafił nam się inny, lepszy wagon z inaczej usytuowanymi łóżkami. Łóżka dolne są po rozłożeniu na tyle szerokie, że od biedy mogłyby się na nich mieścić po 2 osoby. Tak więc ja tym razem wyspałam się z Zającem komfortowo. Lepiej nie kupować biletów na górne łóżka, są nieznacznie tańsze, a dużo mniej wygodne i trzeba się do nich wspinać po drabince.

Pociąg dojechał ok. 7:00 do Bangkoku. Niestety na stacji spędziliśmy dodatkową godzinę, bo Grzesiek wysiadając z pociągu zgubił słuchawki do iPoda, więc chodził i z zacięciem ich szukał w pociągu i na stacji - nie znalazły się :( Z dworca wzięliśmy taksówkę z licznikiem i za 105 B pojechaliśmy na dworzec autobusowy Eastern Bus Station (Ekamai). Akurat za 5 minut odjeżdżał nasz autobus do Pattai, więc szybko kupiliśmy bilet (w kasie, nie od pośredników nagabujących przed wejściem). Zapłaciliśmy 91 B od osoby. Niestety autobus zatrzymywał się po drodze ze 20 razy, żeby zabierać pasażerów, czasami na ponad 10 minut, więc w efekcie jechał 4 godziny. Pattaya jest oddalona od Bangkoku o ok. 130 km. Jasiek w autobusie już szalał, nie mógł usiedzieć i robił awantury. W sumie nie ma się co dziwić.

Wysiedliśmy na ostatnim przystanku w Pattai, dopadliśmy pierwszy lepszy sklep i po zatankowaniu poszliśmy na piechotę z bagażami do centrum Pattai. Niestety okazało się, że to dość daleko, więc nie polecamy. Lepiej wziąć taksówkę, ale taksówkarz zawsze początkowo zawyża cenę ze 2 razy, więc trzeba się targować. My czasami mamy ich dość i wolimy się przespacerować.

Doszliśmy do miejsca gdzie jest kilka hoteli obok siebie i wybraliśmy jeden z nich. Płacimy 400 B (40 zł) za pokój z łazienką, balkonem i klimatyzacją, ale jest jeden mały szkopuł - pokój jest na 4 piętrze bez windy, więc wózek musimy zostawiać w restauracji na dole, przez którą trzeba przejść, żeby się dostać do części mieszkalnej. Cena początkowo wynosiła 450 B, ale Grzesiek podszedł z Jasiem na rękach i praktycznie bez targowania pani w recepcji sama obniżyła cenę ze względu na to, że musimy zasuwać po schodach tak wysoko. Hotel nazywa się Robin's Nest.

Po odświeżeniu się ruszyliśmy na miasto. Wiedzieliśmy wcześniej, co to za miejsce, ale mimo to można się zdziwić. Większość turystów stanowią podstarzali panowie z Zachodu, którzy przyjeżdzają, aby się bawić z tajskimi dziewczynami. Prostytutek jest tu w tej jednej miejscowości chyba więcej niż w całej Polsce. Stoją co kilka metrów przy ulicach oraz przesiadują w barach i czekają na klientów. Normalnym widokiem jest 60-letni Anglik idący za rękę z 20-letnią Tajką. Jest to taki średni widok, ale pewnie można przywyknąć. Oprócz tego jest tu ogromne zagęszczenie sklepów, barów, restauracji i różnego typu rozrywek. Są też i normalni turyści, głównie z Rosji. Specjalnie dla nich w wielu restauracjach jest rosyjskie menu. Widzieliśmy też małżeństwo z Polski z dwójką dzieci w wózkach. Na ulicach jest teraz dziki tłum i jest głośno. Jest północ, jesteśmy w pokoju i słyszymy karaoke z pobliskiego baru. Jutro rano pewnie pójdziemy na plażę.

środa, 30 marca 2011

Chiang Mai c.d.


Wciąż jesteśmy w Chiang Mai. Mamy super pogodę od kilku dni, bo nie ma upału. W sobotę wypożyczyliśmy rowery i udaliśmy się do ZOO. Jest to ok. 5-6 kilometrów os naszego hotelu. ZOO jest położone u podnóża góry i jest bardzo ładnie urządzone. Niektóre zwierzęta chodzą niemal na wolności, można do nich podejść bardzo blisko. Na wizytę w ZOO należy przeznaczyć cały dzień, dlatego warto przyjechać rano. Bilet kosztuje 100 B (50 B za dziecko, ale powyżej 2 lat, Jasiek nigdzie jeszcze nie płacił). Wewnątrz ZOO są dodatkowo płatne atrakcje, np. panda, akwarium czy adventure park. Wejście do akwarium to dodatkowy wydatek 450 B od osoby. My pominęliśmy tę część, bo przyjechaliśmy dość późno i chcieliśmy jak najwięcej zobaczyć. Na terenie ZOO można niedrogo zjeść, jest też, co warte podkreślenia, sklep 7 eleven. Jeśli komuś się spieszy, może przemierzać ZOO specjalnym małym busem, jest też jednotorowa kolejka, ale ona jeździ na wysokości kilku metrów i nie wiem, czy cokolwiek da się z niej zobaczyć. Ogólnie naprawdę warto się tam wybrać.

Kiedy wychodziliśmy zaczęło padać, więc jechaliśmy na rowerach w deszczu, ale nie przeszkadzało to nam aż tak. Wieczorem spotkaliśmy się z Doreen i poszliśmy razem na obiad i na nocny bazar.

Następnego dnia rano poszłyśmy razem na kurs gotowania. Wybrałyśmy Asia Scenic Thai Cooking, która mieści się najbliżej i jest polecana przez wiele osób. Kurs kosztuje 900 B (lub 700 B niepełny dzień) i składa się na to wizyta na targu, w przydomowym ogrodzie, aby poznać najważniejsze składniki tajskich potraw, oraz 7 potraw. Wybiera się jedną z każdej grupy, przyrządza się ją zgodnie z instrukcją prowadzącej, po czym oczywiście zjada się przygotowane przez siebie rzeczy. Na koniec kursanci otrzymują książkę z przepisami. Bardzo polecam taki kurs, na pewno jest to świetny i nietypowy sposób spędzenia czasu w Chiang Mai, szczególnie jeśli się trafi na tak miłą nauczycielkę jak moja.

Wieczorem wybraliśmy się na targ niedzielny. Główne ulice miasta zamieniają się w jeden wielki bazar, na którym można zjeść oraz kupić różne wyroby. Przewija się tam tłum ludzi. Na jednym ze stoisk kupiliśmy skórzany paseczek do kluczy, który sprzedawca trochę nam przerobił. Napisaliśmy na nim flamastrem nazwisko i numer telefonu i założyliśmy Jasiowi na nóżkę. To na wypadek, gdyby się zgubił. Miejmy nadzieję, że to nigdy nie nastąpi, ale jest to możliwe, gdyż jest on bardzo ruchliwy i potrafi obcą osobę złapać za rękę i gdzieś ciągnąć, najczęściej do najbliższego motoru.

Wstaliśmy o 11 :), wypożyczyliśmy skuter i udaliśmy się do świątyni Doi Suthep położonej na górze, na wysokości ponad 1000 mnpm. Jedzie się kilkanaście kilometrów z czego większość ostro pod górę, ale skuter dał radę. Ciężko w to uwierzyć, ale było nam dość chłodno w czasie jazdy i tam na górze. Taką tu mamy nieoczekiwaną pogodę. W drodze powrotnej Jaś zasnął siedząc w nosidełku pomiędzy Grześkiem a mną. Zaliczył swoją pierwszą przejażdżkę skuterem. Wieczorem Grzesiek skoczył kupić bilet na pociąg powrotny do Bangkoku. Zatem opuszczamy Chiang Mai dziś wieczorem.

piątek, 25 marca 2011

Trzęsienie ziemi w Birmie

Dowiedzieliśmy się, że w nocy było trzęsienie ziemi całkiem niedaleko od nas, ok. 200 km. My byliśmy w tym czasie na nocnym bazarze. Nic nie było czuć. Wszystko jest u nas w porządku.

Rowery i nocna podróż do Chiang Mai


Życzenie spełniło się aż nadto. W kilka godzin po umieszczeniu popezedniego wpisu w nocy rozpętała się straszna burza. Wiatr wiał tak, że myśleliśmy, że gałęzie drzew powybijają nam okna. Potem zaczęło lać i padało do południa.

Miejsce, w którym mieszkaliśmy (Moradok Thai) było bardzo fajne, prowadzone przez same kobiety. Zapłaciliśmy 400 B (40 zł) za całkiem niezły pokój ze śniadaniem, nawet Zając załapał się na własne tosty z jajkiem. Jak tylko przestało padać wypożyczyliśmy rowery (straszne padaki, ale nie rozpadły się) i pojechaliśmy oglądać kolejne miejsca, które w tym mieście są warte zobaczenia. Jasiek przesiadł się z wózka do nosidełka i u taty na brzuchu spędził kilka następnych godzin na rowerze. Tak mu się podobało, że nie chciał odchodzić od rowerów, aby cokolwiek oglądać, a pod koniec naszej wycieczki po prostu zasnął. Zwiesił głowę i spał, a Grzesiek go podtrzymywał jedną ręką, a drugą prowadził rower.

W Tajlandii ruch jest lewostronny, więc trzeba szczególnie uważać jak się chodzi i jeździ po ulicach, niektórzy jeżdżą też pod prąd i na czerwonym świetle.

Wróciliśmy więc do pokoju wziąć prysznic i pakować się. Właścicielka pozwoliła nam zostać do wieczora, ponieważ pociąg do Chiang Mai mieliśmy dopiero o 20:00. Była tak miła, że odwiozła nas swoim pick-upem na dworzec, a z nami zabrała się Doreen, Niemka, którą poznaliśmy wcześniej. Pociąg się spóźnił pół godziny, ale potem miłe zaskoczenie, przedziały sypialne całkiem porządne. Mieliśmy 2 dolne łóżka, a na górze dwoje Francuzów, którzy w ogóle nie rozmawiali, tylko czytali książki, a potem szybko poszli spać. Zając przez chwilę rozrabiał, ale był już zmęczony i zasnął, a zaraz potem my.

Jasiek spał bardzo dobrze do 8:00. Ogólnie zupełnie mu nie przeszkadza, że od paru dni śpi w coraz to innym łóżku, mimo że go do tego nie przyzwyczajaliśmy.

Zeźliła nas pani sprzedająca w pociągu kawę. Powiedziała, że to jest "all included". Dała nam 2 soczki i przyniosła kawy, po czym zażądała 180 B (tyle zwykle płacimy za 4 obiady), więc musiała zabrać to z powrotem, bo nie daliśy za wygraną. Ale takie sytuacje są tu na szczęście bardzo rzadkie. Zwykle wszystko kosztuje tyle ile ma kosztować i ile płacą Tajowie.

Teraz jesteśmy na północy Tajlandii w Chiang Mai. Pogoda jest dobra, gorąco, ale nie tragicznie. Znaleźliśmy nocleg w fajnym miejscu z basenem (SK House). Ogarnęliśmy się i poszliśmy na spacer po mieście i na obiad. Przed zachodem słońca zdążyliśmy jeszcze wykąpać się w basenie. Wieczorem wybraliśmy się na nocny bazar w chińskiej dzielnicy. Można tam kupić wszystko począwszy od chińskiego badziewia, poprzez pamiątki i różne wyroby, aż do jedzenia wszelkiej maści. Miasteczko bardzo nam się podoba. Jest tu czyściej niż w Bangkoku i Ayutthai, wszystko jest bardziej zadbane. Hotele i restauracje wyglądają ładniej, bardziej pod turystów. Ludzie chętnie pomagają. Wystarczy przystanąć na chwilę i rozejrzeć się, a zaraz znajdzie się ktoś, kto chce pokazać drogę niekoniecznie chcąc coś sprzedać, choć i tacy się zdarzają. Jest tu dużo możliwości spędzania czasu, na pewno znajdziemy tu zajęcie na kilka dni.

wtorek, 22 marca 2011

Ayutthaya

Zaliczyliśmy pierwsze urwanie chmury. Byliśmy wtedy na jednym z bazarów, na szczęście w miarę zadaszonym. Z jednego z daszków leciała ciurkiem woda wprost do metalowego kubła. Zając, gdy to zobaczył, ogarnęło go istne szaleństwo. Przez ponad pół godziny stał pod tą strugą i chlapał się w wodzie z wiadra. Przemoczył się od góry do dołu, a jaki był szczęśliwy. Ze 20 osób stało i podziwiało jego zabawę. Później kazał się wsadzić na motor. Ciekawe, po kim ma takie ciągoty ;)

Po południu popłynęliśmy do China Town, gdzie tym razem sklepy były pootwierane. Jedliśmy z ulicznych stoisk. Ogólnie rzecz biorąc street food jest grany codziennie i wszystko z nami w porządku. Biorąc pod uwagę moje ostatnie zatrucie sterylnie pakowanymi parówkami marki Berlinki (które mają aż 71% mięsa w mięsie), wygląda na to, że dużo lepsze jest normalne prawdziwe i świeże jedzenie przygotowywane na naszych oczach. Warunki sanitarne może nie są najlepsze, ale wysoka temperatura smażenia zabija wszystkie bakterie, a mięso jest przechowywane w lodzie. Wszystko schodzi na pniu. Dodatkowo nauczeni doświadczeniami z poprzednich wyjazdów pijemy dużo Coca Coli oraz piwa i kłopoty żołądkowe nas omijają. Jaś wcina to co my, poza kaszką na śniadanie i kolację, i też nie narzeka. Co do jedzenia dla dzieci - w blogach innych turystów czytaliśmy, że w sklepach 7eleven dostępne są obiadki w słoiczkach. Niestety wygląda na to, że coś się zmieniło, bo w żadnym nie znaleźliśmy słoiczków. W innych sklepach też nie, tak więc Jaś będzie jadł tajskie obiady, ale bardzo mu smakują, więc nie ma tego złego.

Dziś rano spakowaliśmy się i pojechaliśmy tuk tukiem na dworzec, a stamtąd pociągiem do miejscowości Ayutthaya, która jest oddalona o 80 km na północ od Bangkoku. W pociągu poznaliśmy Niemkę, która podróżuje sama od ponad 10 miesięcy. Miała zarezerwowany pokój w jakimś hostelu, więc zabraliśmy się z nią i również wzięliśmy pokój w tym samym miejscu. Razem pojechaliśmy na obiad i zwiedzać zabytkowe świątynie, których jest tu bardzo dużo. Widzieliśmy też słonie, na których można jeździć, ale raczej się nie zdecydujemy. Do późnego wieczora chodziliśmy po mieście, byliśmy też na nocnym bazarze, na którym jedliśmy dobre rzeczy. Jedzenie mają tu super - pewnie jeszcze nie raz o tym napiszę :)

Jutro będziemy jeszcze zwiedzać, a o 21 mamy nocny pociąg do Chiang Mai. To jest na północy Tajlandii. Będziemy tam pewnie przez kilka dni, w zależności od tego, jak nam się tam będzie podobało i jaka będzie pogoda. Jak na razie odkąd zaczęli grzać, temperatura nie spada poniżej 30 stopni, nawet w nocy. Najfajniej jest jak się wyjdzie na zewnątrz z klimatyzowanego sklepu. Marzymy o pogorszeniu pogody :)

Malutki silniczek?
Twarz :)
Gołębie dotarły i tu
Kolekcjonerzy monet i znaczków
Sklep zielarski
Plecak rodem z Wegorzewa :)
Obiadek - nie wiadomo na co się skusić
Świeżo wyciskany soczek
Zając nawiązuje nowe znajomości
Szaleństwo podczas deszczu
Nie przepuści żadnemu
Świątynia Wat Arun ...
zrobiona jest z chińskiej porcelany
Dworzec kolejowy Hua Lamphong
China Town w Bangkoku
Główna ulica China Town
Słoń w Ayutthai
Ayutthaya - ruiny pałacu królewskiego

poniedziałek, 21 marca 2011

Gorrrąco

Włączyli grzanie. Od przedwczoraj jest ponad 30 stopni. Spacerujemy i trochę już zwiedziliśmy. W sobotę byliśmy w jednej ze świątyń, gdzie weszliśmy krętymi schodami kilka pięter w górę, skąd było widać dużą część miasta. Jasiowi bardzo się podobało wspinanie po schodach. Ale najbardziej podobają mu się motocykle i skutery, których jest tu naprawdę dużo. Na każdy chce wsiadać, a próba ściągnięcia go stamtąd kończy się awanturą.

W pierwszych dniach był kłopot ze wstaniem z łóżka, ale wczoraj Zając obudził nas przed 7, więc wcześnie wyszliśmy z hotelu. Poszliśmy nad rzekę, gdzie wsiedliśmy do tramwaju wodnego i popłynęliśmy do China Town. Okazało się niestety, że jest niedziela i wszystko jest pozamykane, dopiero wieczorem wszystko otwierają. Wypatrzyliśmy jednak jakąś świątynię, przed którą stały luksusowe samochody. Poszliśmy zobaczyć, co tam jest i ... zostaliśmy zaproszeni na wyżerkę :) Na pierwszym piętrze odbywała się prawdopodobnie uroczystość zaprzysiężenia mnichów buddyjskich, a na dole był poczęstunek. Tak więc spróbowaliśmy kilka typowo tajskich potraw. Wszystko było bardzo dobre, nawet Jasiek jadł. Bardzo mu też posmakowały malutkie banany, które można tu wszędzie kupić.

Widzieliśmy też kościół katolicki, który również mieści się w China Town. Śmiesznie to wygląda - kościół nasz, a w środku sami Tajowie i śpiewają po tajsku. Zrozumieliśmy jedynie Amen :)
Byliśmy też w świątyni Wat Pho, gdzie jest ogromny złoty posąg Buddy. Stamtąd chcieliśmy jeszcze zdążyć do Pałacu, ale dość wcześnie go zamykają, więc pójdziemy dziś.

Wieczorem aż do późnej nocy chodziliśmy po najbardziej turystycznej ulicy Kao San, gdzie gra głośna muzyka, co kilka metrów jest stragan z jedzeniem, pamiątkami, ciuchami i innym dobrem. Jasiek smacznie sobie spał w wózku. Po północy na ulicę wyległy dziewczyny w krótkich spódniczkach oferujące "special massage" ;) Grzesiek odszedł na chwilę ode mnie, żeby złapać lepszy zasięg internetu i od razu został zaczepiony. Za to jak idziemy z wózkiem to zaczepiają nas wszyscy z powodu Jasia - zachowują sie na jego widok tak jak ja na widok małego kotka :)

Stoisko z robalami. Na szczęście jest też normalne jedzenie.
"Oj, rozwiało mi grzywkę"
"Hello, massage?"
Tak wygląda przeciętny chodnik w Bangkoku :)
Skrzydełko, czy nóżka?
A może rybka?
Śniadanie
Widok na rzekę Chao Phraya
Suszone ryby na targu
Świątynia Wat Pho
Mnisi podczas modlitwy
Zająca interesuje wszystko
Kolacja tym razem będzie tu

piątek, 18 marca 2011

Zimne gorące miasto

Szczęśliwie dolecieliśmy wraz z bagażami do Bangkoku. W samolocie przez pierwsze 3 godziny Zając rozrabiał i popisywał się. Nie chciał zasnąć, ale w końcu padł i ułożyliśmy go w specjalnym koszu dla niemowląt, który jest na wyposażeniu samolotu. Nogi mu wystawały, ale i tak na pewno miał wygodniej niż na siedząco na naszych kolanach.

Po przylocie do Tajlandii pogoda nas zaskoczyła. Bangkok jest najgorętszym miastem świata, tymczasem niebo było zachmurzone, wiał wiatr i zaczynało padać. Jeszcze w samolocie przebrałam Jasia w koszulkę i krótkie spodenki, a po wyjściu z terminala, przebierałam go z powrotem w cieplejsze ciuchy, bo było ok. 20 stopni.

Wzięliśmy autobus, który zawiózł nas do samego centrum, gdzie zaczęliśmy się rozglądać za hotelem. W deszczu, z plecakami i wózkiem łaziliśmy ponad godzinę po to, aby wrócić do pierwszego napotkanego hotelu, który okazał się z nich najlepszy. Hoteli i guesthouse'ów jest tu bardzo dużo i turystów też.

Praktycznie od razu Grzesiek padł, bo w samolocie nawet nie zmrużył oka, a ja z Jasiem wyszłam pospacerować po okolicy w poszukiwaniu jakiegoś obiadu. Restauracji i różnych straganów z jedzeniem jest tu do wyboru do koloru.

Tajom bardzo się podobają białe dzieci. Zająca każdy tu zaczepia, każdy się do niego śmieje i chce dotknąć. Jasiowi też wszystko się podoba. Nie chce być noszony na rękach, tylko biegać i oglądać wszystko.

Po południu przestało padać i zrobiło się cieplej, więc pokręciliśmy się po turystycznej części Bangkoku. Oczywiście nie omieszkaliśmy od razu zjeść czegoś ze straganu. Tu co kilka metrów ktoś coś smaży albo gotuje - wszystko tak pachnie, że nie można się oprzeć. Wieczorem w restauracjach gra głośna muzyka i wszędzie jest pełno ludzi.

Pierwsza noc minęła dobrze. Mimo zmiany strefy czasowej Jaś poszedł spać z nami i nie miał problemu z zaśnięciem w naszym łóżku, mimo że nie jest do tego przyzwyczajony. My już byliśmy po prostu padnięci po podróży i całym dniu. Ja jeszcze teraz nie doszłam do siebie i nie przyzwyczaiłam się do tego czasu.

Dziś już było cieplej, ale bez przesady. Uważam, że to się dobrze złożyło, bo nie przeżyliśmy takiego szoku temperaturowego. Z dnia na dzień będzie coraz cieplej. Łaziliśmy dzisiaj po okolicy. Jedliśmy ze straganów i piliśmy świeżo wyciskane soki z pomarańczy - pycha! Zaraz idziemy na rybę. Jest tu bardzo bezpiecznie, ludzie chętnie pomagają. Jak widzą, że człowiek się zatrzymuje i czegoś szuka, to sami chcą pomagać, pokazywać drogę. Dużo ludzi mówi po angielsku, zobaczymy co będzie w mniej obleganych przez turystów rejonach.

Przenośny stragan z jedzeniem. Smaczny obiad za 3 zł
Najlepsza zabawa - wrrrrrrrrrrrr!
W jednej z restauracji na rybie z grilla
Jedna z pierwszych zwiedzonych świątyń w Bangkoku
Zając nie przepuści żadnej atrakcji
Sztuczka magiczka
"Małolat, na górę!"
Z mamą
i z tatą

środa, 16 marca 2011

Przystanek Moskwa

Za nami pierwszy etap naszej długiej podróży - dolecieliśmy do Moskwy. Aerofłot spisał się dobrze, nie było żadnych przygód ani opóźnień.

Na lotnisku w Warszawie Jasiek oszalał z radości na widok samolotów i innych pojazdów. Tak się zmęczył, że w samolocie tuż po starcie padł i spał przez niemal cały lot. Kochany synek :)

Teraz siedzimy na lotnisku w Moskwie i czekamy na lot do Bangkoku. Na zewnątrz jest ok. zera. Jak wysiądziemy w Tajlandii będzie 7 rano i pewnie ok. 30 stopni. Już się nie możemy doczekać :)

Pozdrawiamy wszystkich!

poniedziałek, 14 marca 2011

Ostatni dzień przed nami, a jeszcze sporo do zrobienia

Tak to jest, jak się rzeczy zostawia na ostatnią chwilę... Ale damy radę, jak zawsze.

Zrobiliśmy spore zakupy w sklepie sportowym, m.in. nieduży plecak na stelażu - 40 litrów (Grzesiek chciał w ogóle zabrać tylko jeden duży plecak na 3 osoby !!!). No ale w końcu go przekonałam, że to chory pomysł. Ubrań bierzemy niewiele, będziemy kupować na miejscu to, co nam będzie w danym momencie potrzebne, ale jest mnóstwo innych rzeczy i robi się z tego wieki bagaż.

Zrobiłam dziś zapas różnych leków i skróciłam włosy (dostałam za to opierdziel, ale co tam :)) Jutro pakowanie, robienie kanapek, a w środę rano fruuuuuuuu ... i tyle nas widzieli :)

piątek, 11 marca 2011

Przygotowania - oczywiście wszystko na ostatni moment :)

Bilety kupione na 2 tygodnie przed odlotem. Paszport dla Jasia odebrany 3 dni temu, wizy do Tajlandii dzisiaj. Komplet szczepień u Jasia - dzisiaj. Brak jakichkolwiek rezerwacji, brak niektórych rzeczy (najwyżej dokupimy na miejscu). A wylot już za 4 dni. Standard :)

Dziś żyjemy trzęsieniem ziemi i tsunami w Japonii. Do Tajlandii nie dotrze, ale i tak zaczęliśmy się lekko stresować, czy wszystko będzie w porządku. Coś tam piszą o wycieku radioaktywnym... Ech...
W Tajlandii było 6 lat temu. Czy może być coś takiego drugi raz w tak krótkim odstępie czasu?
Ale najgorsze, że tylu ludzi znów zginęło i takie zniszczenia. To jest sprzątanie na całe lata. Koszmar po prostu. Aż nie wiadomo, co napisać.
Trzymam kciuki za kuzyna Stephane'a - oby odezwał się jak najszybciej, że wszystko u niego OK.