niedziela, 3 kwietnia 2016

Vung Tau

W końcu powoli dostosowujemy się do lokalnego czasu i zaczynamy budzić się o normalnej godzinie. Co prawda od pobudki do wyjścia z pokoju i tak mija sporo czasu, bo przecież przed wyjściem trzeba dużo rzeczy zrobić, a potem mnóstwo rzeczy spakować, więc i tak wychodzimy w połowie dnia. Wózek Kubusia mamy zaś objuczony jak osioł w Egipcie. A jak będąc na mieście zrobimy jakieś zakupy i nawieszamy na wózku toreb, wyglądamy jak cygański tabor ;)
No dobra, dość żartowania. Parę słów o mieście Vung Tau. Jest to miejscowość położona nad Morzem Południowochińskim. Miejscowość turystyczna, sporo tu mniejszych i większych hoteli, ale białych ludzi jest tu bardzo niewielu. Głównie są to wietnamscy turyści z Sajgonu i innych miast.
Plaża jest taka sobie. Długa, ale wąska. Piasek niezły, fajne muszelki, choć niestety ludzie bardzo śmiecą. W dzień woda zalewa większość jej powierzchni, fale są duże i mocno wieje. Z małymi dziećmi w zasadzie nie da się bezpiecznie wejść do wody, a tym bardziej puścić samych. Nie wiem, czy tak jest zawsze, ale wydaje się, sądząc po położeniu miasta (cypel), że jest to norma. Plaża odgrodzona jest od miasta wysokim falochronem. O 18:00 ratownicy wyganiają wszystkich z wody, a ok. 19:00 wejścia na plażę są zamykane. Za to ludzie tłumnie gromadzą się w barach i restauracjach i jedzą. W dzień knajpy świecą pustkami, dopiero wieczorem są klienci przez 2-3 godziny, później znów pustoszeją, a ludzie przenoszą się do pubów i klubów.
Bliżej południowego końca plaży jest fajny placyk, na którym stoi maszt z wietnamską flagą. Tam co wieczór zbiera się dużo ludzi. Jeżdżą na rolkach, można wypożyczać segwaye bez rączki i samochody dla maluchów. Zając oczywiście musiał sprawdzić się na segwayu. Poradził sobie świetnie i tak mu się spodobało, że przychodzimy codziennie wieczorem i wypożyczamy ten wynalazek na pół godziny za 30k vnd. Kuba biega sobie albo jeździ samochodzikiem. Wkurzające jest tylko to, że wjeżdżają tu także skutery, co jest jakimś nieporozumieniem w takim miejscu, ale nikt tego nie pilnuje. Tak więc na dzieci trzeba cały czas uważać.
Zdziwił nas fakt, że trudno w tym mieście znaleźć normalny sklep, taki jakich pełno w Ho Chi Minh. Dużo jest małych prywatnych sklepików, stoisk, takich bud w zasadzie, który wybór towarów ma niewielki. Bardzo dużo jest też różnego rodzaju barów i garkuchni. Odkryliśmy natomiast centrum handlowe Lotte Mart, gdzie jest duży supermarket, foodcourt, a także część rozrywkowa z automatami do gier, z których oczywiście Zając korzystał. Jeśli ktoś lubi fastfood, warto aby zajrzał do restauracji sieci Lotteria. Jest to coś pomiędzy McDonaldsem a KFC, czyli można zjeść zarówno kurczaki, frytki, jak i burgery różnego rodzaju. No i oczywiście lody. Takich sklepowych nie tykamy, nigdy nie wiadomo, co się z nimi działo, ale takim z dużej sieciowej restauracji można zaufać.
Jeśli chodzi o lokalne atrakcje to zrezygnowaliśmy z wjazdu kolejką linową na jedną z tutejszych gór, bo przeczytaliśmy w internecie, że jest droga i nie warto. Na górze tej jest jakiś park rozrywki, natomiast podobno nic ciekawego. Za to postanowiliśmy wybrać się na inną górę, na szczycie której stoi posąg Chrystusa, o którym już wspominałam. Droga na górę jest kamienista i wózek mocno dostał po du..e. Nie było łatwo go pchać/ciągnąć. Zając też marudził. Fakt, że wybraliśmy się w południe, więc w najgorszy skwar. Po drodze mijały nas 2 motocykle, natomiast kiedy już dotarliśmy na miejsce, byliśmy kompletnie sami. Oprócz nas żywej duszy. Może w inne dni coś się tam dzieje, bo były tam jakieś stoiska, ale wszystkie pozamykane. Polecamy dojść przynajmniej do połowy drogi, gdzie jest miejsce widokowe i widać całe miasto, morze i najbliższą wysepkę.
Trochę zdziwiliśmy się, że nawet w takim miejscu nie ma żadnych małp. W Tajlandii w wielu miejscach było ich dużo, a tu nie ma ich wcale.
Następnego dnia zupełnym przypadkiem trafiliśmy na katolicki kościół, w którym akurat odbywała się msza, a zaznaczam, że była to niedziela wielkanocna. Trzeba przyznać, że widok taki jest dość śmieszny. Kościół jakby nasz, ale ludzie zupełnie inni i śpiewają w niezrozumiałym języku. Jedyne co dało się zrozumieć, to Alleluja oraz Amen :) Naprawdę warto to zobaczyć.
Ogólnie rzecz biorąc można odwiedzić Vung Tau, głównie ze względu na szybki dojazd z Sajgonu, ale siedzieć tam dłużej niż 3-4 dni nie ma sensu.

poniedziałek, 28 marca 2016

Nad morze

W końcu postanowiliśmy opuścić głośne i pełne spalin miasto. To co tu zobaczyliśmy przeszło nasze wyobrażenia. W godzinach szczytu, czyli ok. 17:00 na ulicach robi się istne szaleństwo. Ilość pojazdów jest zatrważająca. Widzieliśmy nawet skutery, które omijając skrzyżowanie jechały sobie bez żenady po chodniku. Weź tu człowieku idź normalnie z dziećmi. I bez tego jest trudno, bo wszędzie nastawiane są motocykle i samochody, nikt się nie przejmuje, że nie ma jak przejść i ludzie muszą wchodzić na drogę. A jak nie pojazdy, to co chwilę trzeba omijać jakiś słup, śmietnik, albo garnki, bo ktoś sobie postanowił na środku rozstawić kuchnię albo grilla. W sumie jesteśmy już przyzwyczajeni do czegoś takiego, bo w Azji spędziliśmy już dużo czasu, ale dla kogoś kto nigdy jeszcze nie widział takiego "sajgonu" byłby to szok.
Kolega, który na stałe przeprowadził się do Wietnamu, doradził nam, abyśmy wodolotem popłynęli do najbliższej sensownej miejscowości nad morzem, czyli Vung Tau. Tak też zrobiliśmy. Po 12 zwinęliśmy się z hotelu, ruszyliśmy do banku wymienić trochę pieniędzy i taksówką do przystani, skąd o 14 wypłynęliśmy szybką łodzią do Vung Tau. Podróż trwała półtorej godziny i była nawet dość komfortowa, a bilety kosztowały po 200.000 vnd, czyli ok. 35 zł. Za dzieci nie płaciliśmy.
Po drodze znalazłam nocleg i pod ten adres kazaliśmy się zawieźć taksówkarzowi. Ten jednak najwyraźniej uznał, że to za blisko i chciał nas przewieźć naokoło, drogą nad morzem dookoła góry, na której stoi posąg Chrystusa podobny do tego z Rio. Na szczęście gps nam pomógł i nie daliśmy się naciągnąć. Może nie byłaby to duża strata, ale dlaczego dawać się oszukiwać tylko dlatego, że człowiek ma inny kolor skóry?
Dotarliśmy do hotelu My Van, który jest całkiem przyjemny i niedrogi, tylko pani w recepcji nic nie kuma po angielsku i aby się dogadać woła 10-letnią dziewczynkę. W ogóle znajomość angielskiego w Wietnamie jest bardzo słaba, w Vung Tau jest jeszcze gorzej niż w Sajgonie. Nawet ceny ludzie pokazują na palcach lub piszą na kartce, ale zawsze jakoś człowiek się dogaduje, nie ma wyjścia :)

Kilka dni w Sajgonie

Kilka kolejnych dni spędziliśmy w Sajgonie, w dużej mierze dlatego, że Kuba się rozchorował. Łapał wysoką temperaturę, którą co prawda łatwo dawało się zbić Ibuprofenem, ale po 8-10 godzinach nawracała. W końcu wybraliśmy się do lekarza. Lekarka stwierdziła przeziębienie i poleciła nadal dawać Ibuprofen, witaminę c i syrop.
Mimo jego choroby udało nam się cokolwiek zobaczyć, ale bez żadnych konkretów, takie zwykłe włóczenie się. Zającowi posmakowała zupa Pho i oczywiście kurczaki na patyku z grilla. Jedzenie moim zdaniem dużo lepsze jest jednak w Tajlandii. A przynajmniej nie trafiłam tu jeszcze na coś naprawdę dobrego. I bardzo nas zaskoczyły ceny w Ho Chi Minh, dość wysokie, w zasadzie polskie. Owoce są drogie, napoje również, obiad można zjeść za minimum 10 zł. Trudno znaleźć sensowny pokój 3-4 osobowy za mniej niż 100 zł. Na pewno zależy to od lokalizacji, ale jeśli się na tym zaoszczędzi, to potem się wyda na taksówki jeszcze więcej. Ceny taksówek też warszawskie. Naprawdę jestem zdziwiona, że do niedawna jeden z najbiedniejszych krajów świata ma takie ceny. Mamy nadzieję, że w innych miejscach będzie taniej.
Zając dzielnie spaceruje z nami, choć czasem trzeba go trochę ponieść na barana i jak tylko Kuba zwalnia wózek, Jaś zajmuje jego miejsce. Będzie miał co opowiadać kolegom w szkole :)

sobota, 26 marca 2016

Naprawdę Sajgon

Pomimo zmęczenia jeszcze tego samego wieczora wyszliśmy na miasto. Nasz hotel Ngan Long mieści się ok. półtora kilometra od centrum, jeśli za centrum uznać olbrzymie rondo przy którym mieści się day market i night market. Okazało się, że jeszcze bliżej mamy do ulicy Buy Vien, znanej z tego, że mieści się na niej wiele pubów, czyli jest to takie lokalne zagłębie backpackerskie i sporo tam turystów.
Po przejściu tego niewielkiego dystansu i po uprzedniej podróży taksówką stwierdziliśmy, że miasto to jest bardzo podobne do Bangkoku. Takie same ulice, chodniki, budynki, zwyczaje ludzi, nawet karaluchy i szczury biegają podobne, takie wypasione ;) Jest oczywiście kilka różnic. Tutaj ruch jest prawostronny i nie jeżdżą tuk-tuki. Natomiast liczba motocykli i skuterów jest zatrważająca. Pod tym względem Ho Chi Minh znacznie wyprzedza jakiekolwiek miasto w Tajlandii.
Skąd się w Polsce wzięło określenie "sajgon" zobaczyliśmy jednak następnego dnia, gdy bladym świtem po 15-tej wyszliśmy ponownie na miasto i doszliśmy do ruchliwego skrzyżowania. Wszystkie pojazdy po prostu jadą i nie wnikają. Jakoś sprawnie wymijają się na środku i nie ma stłuczek. Dzięki temu nie ma też korków. Gorzej jak trzeba przejść przez ulicę i to z dwójką dzieci. Ale jakoś dajemy radę. Wietnamscy kierowcy jadą tak, aby ominąć pieszych, a jednocześnie z nikim się nie zderzyć. Uważamy jednak na samochody, bo one mają trudniej, a dodatkowo spotkanie z maską samochodu może być bardziej dotkliwe.
Upał jest duży, choć najgorszy pewnie ok. południa. My jeszcze nie możemy się przestawić na lokalny czas, a więc chodzimy spać późno, a wstajemy ok. 14. Wieczorem jest całkiem przyjemnie, ciepło, ale nie duszno. Można spacerować. Wygląda na to, że jest też bezpiecznie, podobnie jak w Tajlandii. Nikt nie zaczepia, nawet późną porą. W dzień ludzie pozdrawiają nas i machają do Kubusia. Dotykają go w nóżkę i w policzek, to jest zwyczaj, który mnie denerwuje, bo w Europie nikt raczej nie dotyka bez pozwolenia cudzych dzieci, a tutaj to jest na porządku dziennym (i nocnym ;)).

piątek, 25 marca 2016

Welcome back :)

Witamy ponownie! Minęły 3 lata od naszej ostatniej wyprawy do Azji. W międzyczasie nasza rodzinka powiększyła się. Kubuś już za półtora miesiąca kończy 2 latka. Zając natomiast w tym roku będzie miał 7. Świetny moment na kolejną podróż. Tym bardziej, że mały może jeszcze podróżować niemal za darmo - grzech nie skorzystać ;)
Tym razem nasz wybór padł na ... Wietnam. Do kupna biletów przymierzaliśmy się od stycznia, ale przeciągające się choroby odciągały decyzję w czasie. W końcu zakupiliśmy bilety w liniach Emirates z przesiadką w Dubaju.
Konkretnych planów na podróż brak, będziemy się zastanawiać na miejscu.
Podróż samolotem.
Zając świetnie zniósł lot. Jemu do szczęścia potrzeba tylko ekranu, na którym można oglądać bajki i grać w gry. Kuba na początku grzecznie siedział, potem zaczął dokazywać i nie mógł zasnąć. Padł dopiero gdy samolot zaczął podchodzić do lądowania.
Na lotnisku w Dubaju musieliśmy spędzić noc, ponieważ następny lot był aż 11 godzin później. Lotnisko jest ogromne. Dużo jest miejsc, w których można się zdrzemnąć, ale są to niezbyt wygodne pół-leżanki, podobne do tych na lotnisku w Doha. No cóż, dobre i to. Zaskoczyła nas też ogromna ilość wózków dziecięcych na lotnisku, takich którymi można wozić swoje dziecko po terminalu. Od linii lotniczej dostaliśmy vouchery na posiłki, które zrealizowaliśmy w jednej z restauracji. Była to bardzo smaczna ryba i frytki.
Jakoś dotrwaliśmy do rana i wsiedliśmy do samolotu, który dostarczył nas do Ho Chi Minh.
Na lotnisku dość dużo czasu straciliśmy na wyrobienie wiz. Bagaże szczęśliwie doleciały, wózek też, więc ruszyliśmy do wyjścia po drodze wymieniając pieniądze i kupując kartę sim do tableta, aby mieć internet. Wzięliśmy taksówkę. Dzieciaki były już tak zmęczone, że padły podczas jazdy. Z pewnymi przygodami dojechaliśmy do hotelu. A to dlatego, że chcieliśmy być mądrzejsi od taksówkarza i bardziej uwierzyliśmy gps-owi. Niestety aplikacja skierowała nas pod zły adres, co okazało się już po opuszczeniu taksówki. Tak więc do celu dotarliśmy na 2 raty, ale najważniejsze, że się udało :)

poniedziałek, 18 lutego 2013

Bangkok -> Doha -> Warszawa

Bangkok jest ogromny, nie sposób go zwiedzić w ciągu 2 dni. Z resztą to już nie pierwsza nasza wizyta w tym mieście i wiele widzieliśmy. Tym razem zmęczeni już po półtora miesiąca (Grzesiek 2,5 miesiąca) jazdy, oglądania i fotografowania nie napinaliśmy się na konkretne zwiedzanie. Po prostu spacerowaliśmy w rejonie Banglamphu, a dalej zapuściliśmy się tylko wodną taksówką kanałem odchodzącym od rzeki Chao Phraya i wysiedliśmy w centrum. Biurowce i ogromne centra handlowe, a przede wszystkim ogromna fala ludzi przesuwająca się chodnikami wzdłuż mega zakorkowanych ulic. Główne ulice mają po 4-5 pasów w każdą stronę. Zważywszy, że przynajmniej połowę pojazdów stanowią motocykle i tuk-tuki, na szerokości mieści się kilkanaście, a nawet 20 pojazdów. Na skrzyżowaniach dzieje się coś, czego nie ogarnia nawet stojący na środku policjant. Kierowcy zdają się go prawie nie zauważać. Światła i przejścia dla pieszych są, ale jest to kwestia bardziej umowna. Przechodząc na zielonym pieszy musi i tak mieć oczy dookoła głowy, bo nawet jeśli samochody stoją, to z pomiędzy nich może nagle wyjechać motor. Można spokojnie iść i zostać otrąbionym przez samochody wjeżdżające na czerwonym. Trzeba też zawsze pamiętać o lewostronnym ruchu. Po natłuczeniu kilometrów lewym pasem teraz będzie nam ciężko się przestawić na normalny kierunek ruchu (choć podobno to właśnie lewostronny jest normalny). Ale i tak najtrudniej będzie zaakceptować polską pogodę. Człowiek marzł w 7-eleven, gdzie jest klimatyzacja ustawiona na 23 stopnie, a tymczasem w mieszkaniu termometr wskazuje 21. Za oknem temperatury na minusie. Lekko nie będzie...

Ostatnie 2 dni w stolicy Tajlandii spędziliśmy więc dość lokalnie. Zakupiliśmy też bilety na busa, który następnego dnia o 5 rano zabrał nas spod hotelu i zawiózł na lotnisko. Na lotnisku mieliśmy jeszcze sporo czasu, aby wydać ostatnie bahty. Postanowiliśmy je przeznaczyć na prowiant, który miał się nam przydać na lotnisku w Doha.
Aktualnie jesteśmy właśnie w Katarze w mieście Doha i na lotnisku oczekujemy na następny lot. Wahając się do ostatniej chwili, co zrobić: wyjść na miasto i tam znaleźć nocleg (czytaj: wydać 600-700 zł) czy przeczekać 22 godziny na terminalu, można powiedzieć, że decyzję podjął Zając zasypiając w momencie, gdy samolot podchodził już do lądowania. Zanieśliśmy go na kozetkę na terminalu i doszliśmy do wniosku, że jakoś damy radę przesiedzieć i przy okazji sporo zaoszczędzimy. Dodatkowo okazało się, że że względu na długi czas oczekiwania przysługują nam vouchery na obiad, co nas niezmiernie ucieszyło, bo ceny tu są bardzo wysokie. Kupony nie są rozdawane z urzędu - musiałam pójść i je załatwić i to też nie za pierwszym razem się udało. Pan, z którym rozmawiałam najpierw miał z tym jakiś problem. Najedliśmy się po uszy, a potem Zając do późnego wieczora szalał na placu zabaw. Noc była dość ciężka, ale przeżyliśmy i zaraz wsiadamy do samolotu do Warszawy!

Plac zabaw lotnisko Doha
Plac zabaw na lotnisku w Doha
Zachód słońca
Noc w pozycji siedząco-leżącej ;)

piątek, 15 lutego 2013

Ko Phangan -> Bangkok

Na Ko Phangan bardzo często dało się słyszeć język polski. Nigdzie wcześniej w Tajlandii nie spotkaliśmy tylu Polaków co właśnie tam. Ciekawe, czy rodacy szczególnie polubili to miejsce, czy to po prostu walka cenowa przewoźników lotniczych w ostatnich dniach (Qatar, Emirates) spowodowała wysyp Polaków w Tajlandii w ogóle.
Liczba turystów na Ko Phangan (podobnie z resztą na Ko Samui i Ko Tao, na którym byliśmy w 2011) przyprawia o zawrót głowy. Czasami ma się wrażenie, że białych jest więcej niż tubylców. Turyści rozproszeni są po całej wyspie. Niektórzy przyjeżdżają tu na dłużej, a inni wręcz kupują lub budują tu dom, tak jak zrobiła napotkana przez nas para, Polka i Anglik z Londynu. Nawet przez moment także zaczęliśmy rozważać taką możliwość.
Atmosfera na Ko Phangan jest zupełnie inna niż na Ko Samui, nie jest przepełniona do bólu komercją. Nie ma tu żadnych sieciowych hoteli, restauracji czy kawiarni. Ulice nie są jednym wielkim targowiskiem, nie ma "girly barów" i nie widzi się tak często białych idących za rękę z Tajką. Ale jest wszystko co człowiekowi może być potrzebne. Jedynie ceny są nieco wyższe niż na lądzie czy nawet na Ko Samui. Szczególnie to widać po cenach w 7-eleven - w niektórych 10%, a w tych położonych najdalej od Thong Sala jest nawet 20% drożej niż normalnie. Podobnie było na Ko Tao i Ko Phi Phi.

W końcu nadszedł czas powrotu do Bangkoku. Chcieliśmy mieć 3 dni zapasu, aby nie przyjeżdżać na ostatnią chwilę, tylko normalnie odpocząć po podróży z wysp, a później zdążyć coś jeszcze w stolicy porobić. Możliwości transportu do Bangkoku jest wiele, my że względu na dziecko braliśmy pod uwagę głównie wygodę i czas podróży. Chcieliśmy popłynąć łodzią, a później pojechać pociągiem. Niestety panie w biurach podróży, które pytaliśmy, sprawdzały dostępność biletów kolejowych i wiadomość była zła - biletów brak. Wobec czego decyzję i zakup jakichkolwiek biletów odłożyliśmy na następny dzień.
Podczas gdy ja z Zającem bawiliśmy się na plaży, Grzesiek skoczył do Thong Sala. Zupełnym przypadkiem trafił do biura firmy Lomprayach, gdzie zakupił bilety na katamaran do Surat Thani, autobus z przystani do miasta, no i dziwnym zbiegiem okoliczności znalazły się bilety na pociąg i to nie jakieś odpady, tylko w klimatyzowanym wagonie, jedno miejsce na górze, jedno na dole i w dodatku koło siebie. Więc widać, że chwila cierpliwości i miejsca w pociągach się pojawiają ;)
Łódź odpływała następnego dnia o 12:00. Wcześniej musieliśmy się więc spakować, na 2 razy obrócić do Thong Sala i oddać skuter. Łódź się spóźniła, ale nasz harmonogram nie był napięty, więc w Surat Thani zdążyliśmy jeszcze zjeść obiad i poczynić pewne zakupy na drogę. Z resztą pociąg też się spóźnił. To chyba norma w tym kraju. Dla nas to lepiej, bo zamiast o 5 byliśmy w Bangkoku o 6, gdy było już jasno.
Znaleźliśmy bardzo niedrogi nocleg w New My House Guesthouse, gdzie Grzesiek wcześniej nocował z tatą.

Wszędzie jest ktoś do wspólnej zabawy
Kutry rybackie są niezwykle malownicze
Deszcz w takim miejscu zupełnie nie przeszkadza
Szczególnie, jeśli po deszczu wychodzi tęcza :)

czwartek, 14 lutego 2013

Ko Phangan

Większość powierzchni wyspy stanowi dżungla, są tu ponadto miliony palm kokosowych. Spadające kokosy to największe niebezpieczeństwo tutaj. Resorty dbają jednak o to, aby palmy na plaży były zadbane i ścinają gałęzie i wiązki kokosów, które zagrażają. Na własne oczy widzieliśmy pana, który bez żadnej pomocy ani zabezpieczenia wspinał się na 10-metrowe palmy dosłownie jak małpa i maczetą wycinał co potrzeba.
Pośrodku wyspy jest kilka wodospadów. Jeden z nich obejrzeliśmy i wspięliśmy się również wyżej na punkt widokowy, z którego widać dużą część wyspy i morze. Wspinaczka była niełatwa że względu na nierówne kamienie i korzenie, a także tropikalny klimat, który nad morzem da się jeszcze znieść, ale w dżungli już trudniej. Do tego zmoczył nas deszcz.
Deszcz padał kilka razy podczas naszego pobytu na Ko Phangan, co kompletnie nam nie przeszkadzało, ale ciekawe, że w innych miejscach nie padało. Widocznie tu jest taki mikroklimat.
Skuterem wyjeździliśmy po wyspie 500 km (sic!). Niby taka niewielka wysepka, ale się zebrało. Jazda po drogach Ko Phangan wymaga pewnych umiejętności, a przynajmniej dużej dozy ostrożności, ponieważ drogi są kręte i cały czas jest pod górkę lub z górki. Do tego nie wszyscy jeżdżą z rozwagą, więc dodatkowo trzeba zwracać uwagę na innych kierowców. Szczególnie widowiskowa jest trasa pomiędzy Thong Sala a Haad Rin - wzniesienia miejscami 20%.
Do Haad Rin (Hat Rin) wybraliśmy się tylko raz, zobaczyć to miejsce osławione comiesięczną imprezą Full Moon Party, na którą przyjeżdża nawet 30 tysięcy turystów. Aby kasa płynęła nieprzerwanym strumieniem organizowane są ponadto Half Moon Party i Black Moon Party, ale są one już tylko namiastką słynnego Full Moona.
Słynna plaża Haad Rin
Okres pomiędzy imprezami :)

Wspinaczka na górę
Widok z góry bardzo ładny

Można odsapnąć
Wypatrzony z balkonu
Tu parkowaliśmy swój pojazd
W chińskiej świątyni


Wieczorny odpływ
Gdzie podziało się morze?
Zając tyłek w wodzie moczy, kurczę - co za dzień uroczy :)
Bary szykują się do wieczornych imprez

środa, 13 lutego 2013

Ko Phangan - super wybór

Jesteśmy na Ko Phangan już ponad tydzień. Moim zdaniem jest to najfajniejsze miejsce, jakie odwiedziliśmy podczas tegorocznej wyprawy.
O tej wyspie przeczytaliśmy kilka niefajnych rzeczy w przewodniku Lonely Planet w dziale 'zagrożenia' i dlatego wahaliśmy się, czy w ogóle tu przyjeżdżać, ale kilka spotkanych gdzieś tam osób bardzo nam doradzało przyjazd tutaj i dobrze, że posłuchaliśmy.
Mieszkamy przy pięknej plaży, a właściwie dosłownie NA plaży. Woda jest idealna do kąpieli. Zając ma dmuchane rękawki, na których utrzymuje się, gdy nie ma dna pod nogami, więc nie mam stresu, a on jest mega szczęśliwy - nie boi się wody, nawet nurkuje. Mamy też dmuchany niebieski materac, który podarowała mu para emerytów z Ameryki. Zając pożyczył od nich na chwilę i tak mu się spodobała zabawa, że nie chciał skończyć. W końcu powiedzieli, aby go sobie zatrzymał, bo on ma z tego na pewno więcej frajdy niż oni :)
Piasek na naszej plaży jest jasny i miałki. Można lepić z niego kulki wielkości pączków (to tak a propos tłustego czwartku, który przeszedł nam koło nosa). A już kropką nad i jest to, że brzegiem morza da się pchać wózek. Tak - nie ciągnąć a pchać i to z dzieckiem w środku. Rewelacja!
Przy plaży są restauracje, wieczorem stoliki wystawiane są na plażę, są ludzie, miły nastrój, od czasu do czasu jakiś fireshow, coś się dzieje, ale na pewno nie jest to zabawa do rana jak to wyglądało na Ko Phi Phi. Ok. 22 życie zaczyna zamierać, wtedy siedzimy na plaży i patrzymy na gwiazdy i zielone światełka zacumowanych w oddali łodzi. Jest po prostu bosko.
Zając codziennie budzi mnie parę minut przed 8:00. Schodzimy we dwoje na plażę zjeść śniadanie na kocyku i od razu do wody. Rano słońce nie jest jeszcze takie dokuczliwe. O 10 już czuć, że pali, o 12 na plaży nie da się wytrzymać. Po południu wsiadamy na skuter i jedziemy zobaczyć inne miejsca na wyspie. A wieczorem wyżerka na Phantip Food Center w Thong Sala. Każdy znajduje tu coś dla siebie. Kiedy wracamy późnym wieczorem, Zając często zasypia na skuterze, co zdarza mu się także w ciągu dnia. Skuter to dla niego najlepszy usypiacz :)

Bezpieczna kąpiel
Budżetowe śniadanie na plaży - tuńczyk z puszki
Chaloklum Beach - ładnie, ale nasza plaża piękniejsza :)
Widok z naszego balkonu
To również widok z balkonu na sąsiadujący resort
Kokos
Sushi na Night Markecie - DIT, czyli Dobre i Tanie ;)
Ikona tajskiego handlu detalicznego
Kolacja i napitek
Widok z góry na Night Market w Thong Sala - tu można dobrze zjeść :)

wtorek, 5 lutego 2013

Ko Samui -> Ko Phangan

Nasz pobyt na Samui nieplanowanie przedłużył się o jeden dzień, a to dlatego, że przez pół nocy walczyliśmy z komarem, który przyczajał się gdzieś, a potem gryzł, gdy gasiliśmy światło. Niewyspani stwierdziliśmy, że nie chcę się nam nigdzie jechać.
Dotarliśmy za to w końcu do supermarketu Tesco Lotus, który jest ok. 1 km od naszego "reszortu" i poczyniliśmy ciekawe zakupy. Grzesiek rzucił się na krewetki, które można było kupić wewnątrz tak jak u nas na dziale rybnym, ale pani od razu przygotowała je wedle życzenia w cenie zakupu. Ja natomiast kupiłam bagietkę! Dawno nic mnie tak nie ucieszyło jak widok prawdziwego pieczywa i to w dodatku jeszcze lekko ciepłego. I cena była przyzwoita, bo już pozostałych chlebów niestety nie. Kto to widział, żeby za mały bochenek chleba płacić 10 zł? Kiedy wcinaliśmy ją na ławce przed sklepem, koło nas przechodziła para Polaków i nie wiedząc, że my też z Polski, pani rzekła do męża: wszyscy rzucają się na to pieczywo ;)
Zając wytropił salę gier i zabaw dla dzieci, a my zasiedliśmy w sklepowym foodcourcie, gdzie można zjeść nieźle i niedrogo.
Po południu zdążyliśmy jeszcze poleżeć na plaży. Grzesiek zdecydował się wejść do wody i powalczyć z falami. Choć nie były tak duże jak w poprzednich dniach, to i tak trochę go sponiewierało. Zając bawił się ze mną w berka. Na wieczornej wyżerce spotkaliśmy parę Austriaka i Australijkę i długo gadaliśmy popijając piwo Chang (słoń ;))
Następnego dnia rano pakowanie szło nam opornie, a potem jak na złość nie jechała żadna pick-up taksówka, więc byliśmy w niedoczasie. Na szczęście wiedzieliśmy już wcześniej, gdzie w Nathon można kupić bilety, a łódź się spóźniła pół godziny.
Po przybiciu do przystani w Thong Sala na wyspie Phangan od razu zaczęliśmy się rozglądać za niedrogim ale fajnym skuterem. Mieliśmy taki plan, aby nie brać taksówki, tym bardziej, że nie mieliśmy zarezerwowanego noclegu, tylko wypożyczyć skuter, pojechać na wybraną plażę, znaleźć pokój, a potem wrócić po plecaki. Tak też zrobiliśmy. Skuterem za 150 thb (15 zł) za dzień ruszyliśmy w stronę Haad Yao, która jest uważana za jedną z najładniejszych plaż na wyspie.
Kiedy zobaczyłam plażę powiedziałam jedno słowo: wow. Właśnie o taką mi chodziło. Narzekałam na Ko Samui (choć może to trochę nieprzyzwoite narzekać na cokolwiek, jak się ma ponad miesiąc wakacji w Tajlandii), ale miałam rację - jednak plaża może być piękna, a woda turkusowa, więc po co siedzieć na kiepskiej?
Z noclegiem nie było tak łatwo, tu ceny resortów są dość wysokie, zbyt wielu wolnych pokojów czy bungalowów też nie było. Ale Grzesiek zauważył pokoje do wynajęcia nad sklepami obok Haad Yao Bay View. Przy wynajęciu pokoju na cały tydzień płacimy 450 thb. Pokój jest bardzo ładny, nowy, mamy widok na morze, ale jest tylko wiatrak, zimna woda i, co najbardziej doskwiera, nie ma lodówki.
Może jakieś smakowite mięsko?
Co kraj to obyczaj ;)
Zając w swoim żywiole
Grzesiek w swoim żywiole ;)
Obwoźna sprzedaż kostek lodu ;)
Przystań z której odpłynęliśmy na Koh Phangan
Zając przyzwyczajony do ciągłych podróży
Nasza plaża Haad Yao - na środku zdjęcia zielone dachy - tam zamieszkaliśmy
Yeeees! Nareszcie mogę popływać!

niedziela, 3 lutego 2013

Ko Samui c.d.

Na wyspie jest trochę atrakcji, niektóre warte obejrzenia i wydania pieniędzy, inne nie. Łatwo je znaleźć przemieszczajac się skuterem. Można też oczywiście wybrać zorganizowany wypad korzystając z jednego z wielu biur turystycznych organizujących wycieczki, transport i zakwaterowanie. Słonie, jeep safari, nurkowanie, łowienie ryb, co kto lubi.
My po prostu dosiedliśmy motoru i z przewodnikiem w ręku oraz kierując się drogowskazami docieraliśmy do kolejnych miejsc. Odpuściliśmy sobie akwarium i pokaz lwów i tygrysów, natomiast chcieliśmy obejrzeć wodospady. Jest ich tu kilka, z czego największe mają wysokość 80 metrów. Samochody i skutery dojeżdżają do pewnego momentu, dalej trzeba iść pieszo. Uwaga - warto mieć wygodne buty, nie flip flopy - wchodzi się po dużych i śliskich kamieniach i korzeniach. W wodospadach można się kąpać. Zając dostał pozwolenie zamoczyć tylko nogi - skąpał się cały, a potem w mokrym ubraniu jechał skuterem. Przy wodospadach, tych największych, mnóstwo turystów. W okolicy można pojeździć na słoniu lub jeepem. Na jazdę samochodem terenowym zdecydowaliśmy się przy wodospadzie Na Muang 2, ponieważ dowiedzieliśmy się, że trzeba iść ok. pół godziny pod górkę, z dzieckiem spokojnie można liczyć 50 minut. Za przejazd zapłaciliśmy w sumie 200 thb w obie strony. Okazało się jednak, że auto podjeżdża jedynie kilkaset metrów, a potem i tak da się iść już tylko pieszo. Zając ciągle się wyrywał, chciał iść sam, więc trochę się umęczyliśmy.
Skuterem przejechaliśmy też przez sam środek wyspy przez tereny górzyste. Trzeba bardzo uważać, ponieważ podjazdy są momentami bardzo strome i jeśli motor jest słaby, może nie dawać rady. Nawet samochody w pewnych miejscach miały duże problemy. W ogóle na motorach i skuterach zdarza się sporo wypadków, przeważnie jednak kończy się na siniakach i zadrapaniach.

Na Ko Samui spędziliśmy 8 dni. Nasz dzień przeważnie wyglądał tak: rano szłam z Zającem na śniadanie tuż na przeciwko wejścia do Big Bell (małym śniadaniem za 80 thb najadaliśmy się wspólnie - śniadanie dobre i niedrogie w porównaniu z innymi lokalami). Grzesiek spał dłużej i zadowalał się jogurtem i kawą z puszki lub mlekiem sojowym. Później plaża, ale niestety bez kąpieli. Fale dochodzą do dwóch metrów i powalają nawet dorosłych. Na szczęście Zając zrozumiał, że do wody ma nawet nie podchodzić i bawił się na piasku. Zawsze znalazło się jakieś dziecko z jakimiś zabawkami i można było tak spędzić kilka godzin. Potem pokój, prysznic, chwila odpoczynku i na obiad. Wieczorny foodcourt jest świetnym miejscem na zjedzenie czegoś dobrego. Panowie z Italii przygotowują tam nawet smaczną pizzę - najtańszą można zjeść za jedyne 69 thb (7 zł). Inne dania po średnio 50 thb. Mój faworyt obecnie to smażone noodle z kurczakiem i warzywami w sosie sojowym. Naprawdę przepyszne jedzenie i Zając też je uwielbia. Grzesiek bardziej gustuje w papaya salad i owocach morza pod każdą postacią. Wszyscy zajadamy się też zupą z noodlami, czyli makaronem ryżowym. Na deser najczęściej rotee, czyli naleśnik z bananem i jajkiem lub z innymi dodatkami. Proces przygotowywania naleśnika jest zupełnie inny niż to co znamy z naszych kuchni. Ciasto na naleśnik jest w formie kulki, która następnie jest spłaszczana, a potem rozciągana charakterystycznymi ruchami, aż do uzyskania bardzo cienkiego, niemal przezroczystego placka, który smaży się błyskawicznie na płaskim woku. Naleśnik jest polewany słodkim mlekiem zagęszczanym lub czekoladą.
Późnym wieczorem lubiliśmy sobie posiedzieć na plaży, posłuchać szumu fal i popatrzeć na księżyc.
Na Samui spotkałam małżeństwo z Polski z 2-letnim chłopcem, a także widziałam jednego z naszych polityków z rodziną.
W końcu zdecydowaliśmy się popłynąć na sąsiednią wyspę Ko Phangan.

Najmłodszy gość tego baru :)
W drodze do wodospadu


Odpoczynek w drodze do zoo
Szczerze mówiąc nie wiem, co to za roślina, ale jest piękna :)
A to już w zoo, do którego jechało się sporo pod górkę. Gołębie jak malowane :)
Papuga gadała po tajsku
Zaloty
Duriany
Zając dzielnie się trzymał
Droga do kolejnego wodospadu
Oto i on
Tylko tata mógł sobie pozwolić na wspinaczkę