wtorek, 31 maja 2011

Kambodża - Angkor

Na podróż do Kambodży drogą lotniczą zdecydowaliśmy się między innymi ze względu na informacje, które czytaliśmy na temat koszmarnej podróży autobusem. Nie tylko to, że trzeba przed granicą wysiąść i kilkaset metrów iść na piechotę po drodze napotykając na osoby chcące sprzedać fałszywą wizę, zanim człowiek dotrze do właściwego okienka. Z drugiej strony zaważyły niewygórowane koszty - przelot z Kuala Lumpur do Siem Reap linią Air Asia kosztował nas za 3 osoby 666 zł, w tym koszt transferu z dworca Sentral na lotnisko.

Po tych informacjach spodziewaliśmy się po tym kraju wszystkiego. Myśleliśmy, że będzie to wyzwanie - noclegi koszmarne z robactwem, jedzenie które strach brać do buzi, komary z malarią, ludzie chcący oszukać na każdym kroku. Życie szybko zweryfikowało nasze nietrafione poglądy.

Jeden jedyny raz, kiedy ktoś chciał nas oszukać, miał miejsce na lotnisku przy wyrabianiu wizy. Po pierwsze przeraża liczba papierków, które należy wypełnić. Jeden z nich dostaliśmy już na pokładzie samolotu. Okazało się, że to dopiero początek - dla 3 osób jest naprawdę sporo pisania. Przy długim kontuarze siedziało 10 urzędników, z których każdy miał swój udział w wyrabianiu wizy. Trochę śmieszne, paszport przechodził z rąk do rąk, każdy coś doklejał albo dopisywał, ale dzięki temu po minucie wiza była gotowa. Niestety pierwszy pan, który inkasował opłatę chciał nas naciągnąć i za niemowlę kazał zapłacić jak za dorosłego, czyli 20 USD. Dobrze, że Grzesiek wcześniej czytał, że wiza dla Jasia powinna kosztować 5 USD. Pan strzelił focha, ale nie miał wyboru, naliczył w sumie 45 USD.

Po wyjściu z niewielkiego terminala postanowiliśmy wziąć taksówkę zamawianą i opłacaną w okienku. Zaczepiłam parę, która stała koło nas, czy nie chcieliby wziąć wspólnej taksówki z nami. Dziewczyna Kambodżanka i chłopak chyba Francuz. Zgodzili się i wzięliśmy jeden samochód za 7 USD. Kierowca przez całą drogę jechał 30 km/h. Rozejrzeliśmy się i spostrzegliśmy, że wszyscy tak powoli jeżdżą. Ku naszemu szczęściu nasi towarzysze jechali do konkretnego hotelu, Golden Temple Villa, o którym wiedzieli, że jest dobry i niedrogi. Zabraliśmy się więc z nimi i okazało się, że i dla nas znajdzie się pokój. Co prawda po jednej nocy musielibyśmy się przenieść do innego pokoju, ale hotel zrobił miłe wrażenie, więc za cenę 14 USD za noc postanowiliśmy zostać.

Jako że pokój był jeszcze nie gotowy, zrzuciliśmy bagaże i ruszyliśmy na miasto. Od razu trafiliśmy na zadaszony bazar, na którym można było kupić wszystko od mięsa, poprzez ryby, warzywa, a na pieluszkach kończąc. Ceny w Kambodży wyrażone są w amerykańskich dolarach. Lokalna waluta riel służy głównie do wydawania reszty. Na bazarze była straszna ciasnota, więc szybko się stamtąd ewakuowaliśmy i odwiedziliśmy pierwszy lepszy sklep spożywczy celem zakupu napojów. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że można kupić wszystko, nawet pieluszki marki Pampers, które są nie dostępne ani w Tajlandii ani w Malezji. Nie wiem, czy były to oryginalne Pampersy i jaką jakość reprezentowały. My byliśmy już zaopatrzeni w odpowiednią ilość pieluszek, niestety nie najwyższych lotów.

Wróciliśmy do hotelu, ale pokój jeszcze nie był wysprzątany, poszliśmy więc do hotelowej restauracji na śniadanie. I tu miłe zaskoczenie - okazało się, że kawa, herbata oraz banany są dla gości nieodpłatne.  Zjedliśmy smaczne śniadanko, po czym postanowiliśmy nie tracić czasu, tylko od razu wypożyczyć rowery i ruszyć na zwiedzanie. Kolejne zaskoczenie - hotel Golden Temple Villa oferował rowery bezpłatnie. Co prawda straszne padaki, ale jakoś daliśmy radę dojechać do kas, gdzie zakupiliśmy 3-dniowe bilety wstępu do wszystkich świątyń. Bilety sprzedawane są po 20, 40 i 60 USD, w zależności czy na 1, 2 czy 3 dni. Od razu ruszyliśmy do najbardziej znanej świątyni Angkor Wat. Jak się okazało, była to nie lada wyprawa jak na kiepskiej jakości rowery z małym dzieckiem w nosidełku. Zmęczyliśmy się strasznie, ale wróciliśmy zadowoleni.

Następnego dnia rano postanowiliśmy jednak wykupić zwiedzanie tuk-tukiem. Trasa przewidywała obejrzenie ok. 8 świątyń zlokalizowanych w promieniu kilkunastu kilometrów. Rowerem nie dalibyśmy rady, tym bardziej, że koszt całodniowej wyprawy z kierowcą mówiącym po angielsku to zaledwie 9 USD. Kierowca okazał się bardzo miły. W oczekiwaniu, aż Grzesiek otrzyma zamówionego kebaba (pani robiła go strasznie długo) kupił dla mnie schłodzony sok z trzciny cukrowej. Ominęliśmy Angkor Wat, który zaliczyliśmy już poprzedniego dnia i udaliśmy się na zwiedzanie pozostałych, nie mniej ciekawych miejsc, z czego najciekawszą ze świątyń okazała się Ta Prohm. Charakteryzuje się olbrzymimi drzewami porastającymi mury i kamienie. Między innymi w tej świątyni kręcono film Lara Croft Tomb Raider z Angeliną Jolie w roli głównej.

Podczas zwiedzania w wielu miejscach można natknąć się na sprzedawców różnych rzeczy od kokosów poczynając na drewnianych fletach kończąc. Często są to dzieci, które wręcz  błagają, aby coś od nich kupić. Praktycznie wszystko kosztuje dolara. Dzieci potrafią liczyć w różnych językach, wymieniają stolice krajów. Wszystko po to, aby sprzedać. Kambodżanie są głodni pieniędzy. Jest to przykre, ale kupując jedną czy drugą rzecz świata się niestety nie zbawi. Trzeba się do tego przyzwyczaić. Jeśli ktoś wybierając się w podróż myśli o zabraniu różnych drobiazgów do rozdania dzieciom, to tu jest właśnie odpowiednie miejsce. My mieliśmy kilkanaście długopisów i flamastrów - dzieci i dziewczyny sprzedające koszulki rozdrapały je w mgnieniu oka. Coś niebywałego.

Wieczorem wybraliśmy się na miasto, aby zjeść obiad. W centrum Siem Reap znajduje się tak zwana Pub Street, która jest ciągiem barów i restauracji różnego rodzaju. Są tam tylko turyści. Wygląda na to, że tubylcy nie mogą tam jadać. Ceny nie są zbyt niskie jak na Kambodżę, choć oczywiście nie przerażają. My wybraliśmy jedną ze znajdujących się tuż obok ulicznych restauracji, w której zjedliśmy tanio i dobrze. Spotkaliśmy tam też dwójkę Polaków z Leszna, z którymi chwilę rozmawialiśmy.

Następnego dnia rano przyjechał po nas tuk-tukiem znajomy naszego kierowcy (ten był tego dnia zajęty) i wyruszyliśmy z nim w dłuższą trasę do kolejnych świątyń. Między innymi pojechaliśmy do Banteay Srei, oddalonego o ok. 25 km od głównego kompleksu świątyń. Podczas zwiedzania natknęliśmy się na tych samych Polaków, których poznaliśmy poprzedniego dnia. Spotkaliśmy też wielu innych rodaków. Podczas wielotygodniowego pobytu w Tajlandii nie spotkaliśmy w sumie tylu Polaków, co w kompleksie Angkor. Nie powiem, zaskoczyło nas to. Wydawałoby się, że Polacy raczej nie podróżują do tego typu egzotycznych miejsc, a tu masz...

Wieczorem wybraliśmy się na Night Market i znowu spotkaliśmy parę z Leszna. Skorzystałam z 15-minutowego masażu ramion i pleców za 1 USD. Zakupiliśmy też bilety na podróż do Bangkoku. Wracaliśmy już następnego dnia.

Nazajutrz spakowani oczekiwaliśmy na taksówkę lub busa, który miał nas podwieźć do miejsca, z którego mieliśmy wyruszyć. Niestety transport nie przyjeżdżał, zadzwoniliśmy więc do biura. Okazało się, że zapomniano o nas. Po kilkunastu minutach przyjechał tuk tuk i zabrał nas pod hotel, spod którego mieliśmy odjechać. Przed wejściem stał mini van, w którym tłoczyło się kilkanaście osób. Dla nas nie było już miejsca. Nie wiedząc, co jest grane, oczekiwaliśmy w spokoju na dalszy rozwój sytuacji. Po kilku minutach wszyscy wysiedli wraz z bagażami. Kazano nam czekać. Aż w końcu przyjechał niewielki autobus wyglądający na lokalny. To był właśnie ten, którym mieliśmy jechać do granicy kambodżańsko-tajskiej. W niczym nie przypominał obiecywanego Vip Busa ze zdjęć. Wygląda więc na to, że rodzaj autobusu dobierany jest do liczby pasażerów. Gdyby nie my, grupa odjechałaby vanem, a tak pojechaliśmy kiepskim busem. Nikt się jednak nie chciał kłócić. Jedyne spięcie miało miejsce podczas krótkiego postoju na stacji benzynowej, kiedy kierowca wyłączył silnik i klimatyzację i momentalnie zrobiło się za gorąco. Jakoś jednak dojechaliśmy na granicę. Jaś był bardzo grzeczny. Chyba przyzwyczaił się już do częstych podróży i różnych niewygód.

Na granicy sytuacja jest nieco dziwna. Autobus zostawia pasażerów na rondzie niedaleko od biura kambodżańskiego, gdzie trzeba wypełnić jakiś świstek i się odprawić. Stamtąd kilkaset metrów należy iść na piechotę do przejścia tajskiego, gdzie my akurat trafiliśmy na sporą kolejkę. Już po tajskiej stronie czeka człowiek, który lokuje pasażerów do niewielkich vanów, które jadą już bezpośrednio do Bangkoku. Ledwo wsiedliśmy do samochodu, lunął deszcz. I padał tak przez godzinę. Kierowca jechał szybko i dość niebezpiecznie. Na szczęście po tajskiej stronie drogi są o niebo lepsze niż w Kambodży, lepsze niż w Polsce. Do Bangkoku dotarliśmy ok. 20:00. Początkowo próbowaliśmy znaleźć nocleg w innym miejscu niż poprzednio, ale koniec końców znów wylądowaliśmy w Four Sons House.

Podsumowując nasz pobyt w Kambodży - po pierwsze za krótko. Gdybyśmy mogli zaplanować naszą podróż drugi raz, prawdopodobnie zrezygnowalibyśmy z Malezji na rzecz dłuższego pobytu w Kambodży. Oceniając tylko po Siem Reap i kompleksie świątyń Angkor - ludzie są niezwykle mili i uprzejmi, nawet zbyt usłużni. Są głodni pieniędzy, ale nie żebrzą, starają się zarobić sprzedając różne rzeczy. Usługi są bardzo tanie. W miejscach turystycznych wiele osób mówi po angielsku. Przewodnicy wycieczek mówią biegle w wielu językach, nawet po japońsku czy hiszpańsku. Hotel, do którego trafiliśmy był jednym z najlepszych, w jakich byliśmy podczas całej podróży. To samo powiedzieli napotkani Polacy, którzy mieszkali w innym hotelu. Wygląda na to, że Kambodża jest ciekawym krajem, na który warto poświęcić więcej czasu i obejrzeć też inne miejsca oprócz obleganego przez turystów Angkor. Turysta może czuć się bezpiecznie. Jedyne, na co trzeba uważać, to komary - choć jest ich niewiele, to jest możliwe zachorowanie na malarię.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz