środa, 11 maja 2011

Ko Lanta

Na Phi Phi jest bardzo wiele agencji, w których można zakupić najróżniejsze bilety. My za bilety na wyspę Ko Lanta zapłaciliśmy po 250 bahtów od osoby. Łódź nie najwyższych lotów i, co chyba jest tu normą, sprzedanych zostało dużo więcej biletów niż miejsc. Na szczęście nie płynie się zbyt długo, można więc wytrzymać.

Lanta jest dużo większą wyspą i w przeciwieństwie do PP posiada drogi, po których jeżdżą samochody i motocykle. Kiedy przybija łódź, na brzegu już czekają taksówkarze. Stawki mają ujednolicone. Za przejazd do najbliższej miejscowości Pra-Ae wołają 200 THB, aby dostać się do tych najdalej położonych trzeba zapłacić ponad 500 THB. My nie mieliśmy żadnej koncepcji, ale zdecydowaliśmy się pojechać do Pra-Ae (Long Beach) i tam poszukać noclegu. Z taksówkarzem wynegocjowaliśmy 150 bahtów za przejazd. Wysiedliśmy przy jednym z polecanych przez Lonely Planet ośrodków z bungalowami, zrzuciliśmy bagaże przy 7eleven i Grzesiek ruszył na poszukiwania. Wybraliśmy pokój w zupełnie pustym hoteliku White Flower, gdzie za duży pokój z klimatyzacją, TV, lodówką, balkonem i dużą łazienką zapłaciliśmy 550 THB za noc. Koniec sezonu na Lancie widoczny jest bardziej niż gdzie indziej - hotele i restauracje świecą pustkami, niektóre są nawet pozamykane. Dzięki temu można negocjować ceny.

Postanowiliśmy nie tracić czasu i od razu wynajęliśmy skuter, którym ruszyliśmy na zwiedzanie wyspy. Jest to zdecydowanie najlepsza opcja, bo wszędzie jest daleko i chodzenie nie wchodzi w rachubę, a taksówki za drogie. Wynajęcie skutera 200 THB za dzień, czyli porównywalnie jak w innych rejonach Tajlandii. To jest ok. 20 zł.

Wyspa jest dość dzika, ma bardzo bujną przyrodę i kilka niewielkich miejscowości połączonych całkiem dobrą drogą. Zamieszkana jest w większości przez muzułmanów. Plaże niestety nie robią wrażenia, ale my nie nastawialiśmy się na plażowanie.

Już pierwszego dnia namierzyliśmy targ, na którym zakupiliśmy coś do jedzenia w bardzo niskich cenach. Nazajutrz targu w tym miejscu już nie było. Wygląda na to, że codziennie jest w innym punkcie. Dotarliśmy do wioski rybackiej znajdującej się na południowo-wschodniej części wyspy. Na południowym krańcu znajduje się park narodowy. Dojeżdża się tam bardzo wyboistą drogą pod górę i w dół, ledwo można tam dojechać skuterem. My po drodze spotkaliśmy stado małp. Zatrzymaliśmy się na chwilę, aby popatrzeć. W pewnym momencie jedna z małp zaczęła nas odstraszać warcząc, więc daliśmy nogę. W parku znajduje się niewielka latarnia morska, do której trzeba się wdrapać pod górkę, ale nie da się wejść do środka. Można pójść też na trekking 2-kilometrową trasą, ale my ze względu na dziecko nie bralismy tego nawet pod uwagę. Na początku trasy do parku znajduje się restauracja z ładnym widokiem na zachód słońca. Na wyspie znajdują się też minimum 3 punkty, w których można wybrać się na przejazdżkę słoniem, są też 2 jaskinie, ale nie jest wskazane chodzenie tam z małym dzieckiem. Tak wiec i z tego musieliśmy zrezygnować.

Za to jeden dzień postanowiliśmy poświęcić na zwiedzenie Ko Lanta Noi - sąsiedniej i równie dużej wyspy, do której można się dostać promem samochodowym. Odległość do pokonania jest bardzo mała, bo wyspy są tuż koło siebie. Ko Lanta Noi jest słabo zaludniona i jeszcze bardziej dzika. Przez wyspę odbywa się niejako tranzyt - wszystkie busy i samochody jadące z lądu na Lantę muszą przejechać przez Lantę Noi. Objechaliśmy wyspę dookoła i nie dopatrzyliśmy się w zasadzie żadnych atrakcji. Widzieliśmy za to olbrzymiego jaszczura, a może gekona, który przebiegł nam drogę.

Ogólne wrażenia z pobytu na Ko Lanta - spokój, małe zagęszczenie turystów, miejsce dobre dla rodzin z dziećmi, morze i plaże przeciętne.

Po 4 dniach musieliśmy zwinąć manatki, aby dotrzeć do Malezji, zdążyć tam zwiedzić cokolwiek i nie spóźnić się na samolot do Kambodży. Postanowiliśmy zakupić bilety na busa do miejscowości Trang i stamtąd do Hat Yai. W cenie biletu (300 + 300) była taksówka, która zabrała nas z hotelu. Do Trang dotarliśmy bez przygód, ale tam nasze oczekiwanie na busa do Hat Yai przedłużało się i groziło tym, że nie wyrobimy się na nocny pociąg do Kuala Lumpur. Kiedy podjechał bus powiedziano nam, że nie ma w nim miejsc i pojedziemy następnym. Grzesiek natomiast zauważył, że sprzedawca sprzedał bilety komuś innemu na ten właśnie bus i to za 100 THB! No więc była mała awantura. Na szczęście nasz argument, że musimy zdążyć na międzynarodowy pociąg zadziałał i kolejny bus podjechał po kilkunastu minutach

W Hat Yai kierowca wysadził nas przed samym wejściem na stację kolejową. Ja przy bagażach, a Grzesiek poszedł kupić bilet. I znowu - pani najpierw bez zastanowienia stwierdziła, że biletów na dzisiaj brak, na co Grzesiek, że jak dzwonił i pytał, to były (co z resztą była zgodne z prawdą). No więc Pani zniknęła na zapleczu i po chwili wróciła z dwoma biletami ze zwrotów. Mieliśmy więc szczęście i pociąg za 2 godziny, zdążyliśmy więc jeszcze zjeść w pobliskim centrum handlowym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz