piątek, 15 lutego 2013

Ko Phangan -> Bangkok

Na Ko Phangan bardzo często dało się słyszeć język polski. Nigdzie wcześniej w Tajlandii nie spotkaliśmy tylu Polaków co właśnie tam. Ciekawe, czy rodacy szczególnie polubili to miejsce, czy to po prostu walka cenowa przewoźników lotniczych w ostatnich dniach (Qatar, Emirates) spowodowała wysyp Polaków w Tajlandii w ogóle.
Liczba turystów na Ko Phangan (podobnie z resztą na Ko Samui i Ko Tao, na którym byliśmy w 2011) przyprawia o zawrót głowy. Czasami ma się wrażenie, że białych jest więcej niż tubylców. Turyści rozproszeni są po całej wyspie. Niektórzy przyjeżdżają tu na dłużej, a inni wręcz kupują lub budują tu dom, tak jak zrobiła napotkana przez nas para, Polka i Anglik z Londynu. Nawet przez moment także zaczęliśmy rozważać taką możliwość.
Atmosfera na Ko Phangan jest zupełnie inna niż na Ko Samui, nie jest przepełniona do bólu komercją. Nie ma tu żadnych sieciowych hoteli, restauracji czy kawiarni. Ulice nie są jednym wielkim targowiskiem, nie ma "girly barów" i nie widzi się tak często białych idących za rękę z Tajką. Ale jest wszystko co człowiekowi może być potrzebne. Jedynie ceny są nieco wyższe niż na lądzie czy nawet na Ko Samui. Szczególnie to widać po cenach w 7-eleven - w niektórych 10%, a w tych położonych najdalej od Thong Sala jest nawet 20% drożej niż normalnie. Podobnie było na Ko Tao i Ko Phi Phi.

W końcu nadszedł czas powrotu do Bangkoku. Chcieliśmy mieć 3 dni zapasu, aby nie przyjeżdżać na ostatnią chwilę, tylko normalnie odpocząć po podróży z wysp, a później zdążyć coś jeszcze w stolicy porobić. Możliwości transportu do Bangkoku jest wiele, my że względu na dziecko braliśmy pod uwagę głównie wygodę i czas podróży. Chcieliśmy popłynąć łodzią, a później pojechać pociągiem. Niestety panie w biurach podróży, które pytaliśmy, sprawdzały dostępność biletów kolejowych i wiadomość była zła - biletów brak. Wobec czego decyzję i zakup jakichkolwiek biletów odłożyliśmy na następny dzień.
Podczas gdy ja z Zającem bawiliśmy się na plaży, Grzesiek skoczył do Thong Sala. Zupełnym przypadkiem trafił do biura firmy Lomprayach, gdzie zakupił bilety na katamaran do Surat Thani, autobus z przystani do miasta, no i dziwnym zbiegiem okoliczności znalazły się bilety na pociąg i to nie jakieś odpady, tylko w klimatyzowanym wagonie, jedno miejsce na górze, jedno na dole i w dodatku koło siebie. Więc widać, że chwila cierpliwości i miejsca w pociągach się pojawiają ;)
Łódź odpływała następnego dnia o 12:00. Wcześniej musieliśmy się więc spakować, na 2 razy obrócić do Thong Sala i oddać skuter. Łódź się spóźniła, ale nasz harmonogram nie był napięty, więc w Surat Thani zdążyliśmy jeszcze zjeść obiad i poczynić pewne zakupy na drogę. Z resztą pociąg też się spóźnił. To chyba norma w tym kraju. Dla nas to lepiej, bo zamiast o 5 byliśmy w Bangkoku o 6, gdy było już jasno.
Znaleźliśmy bardzo niedrogi nocleg w New My House Guesthouse, gdzie Grzesiek wcześniej nocował z tatą.

Wszędzie jest ktoś do wspólnej zabawy
Kutry rybackie są niezwykle malownicze
Deszcz w takim miejscu zupełnie nie przeszkadza
Szczególnie, jeśli po deszczu wychodzi tęcza :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz