czwartek, 31 marca 2011

Pattaya

Jaś niestety trochę choruje. Ma katar i kaszel oraz czerwone kropki na twarzy. Sądziliśmy, że to od komarów, ale utrzymywały się 3 dni i w końcu udaliśmy się do lekarza (w szpitalu w Chiang Mai, zapłaciliśmy za wizytę i leki 1270 B, ale zwróci nam ubezpieczyciel). Lekarz stwierdził, że to może być "chicken pox", po naszemu ospa wietrzna. Krostki wyglądają trochę inaczej niż na zdjęciach jakie odszukaliśmy w internecie i do tego są głównie na twarzy i pojedyncze na rączkach i nóżkach. Tam gdzie był ubrany nie ma krostek. Więc chyba jednak pogryzł go komar, a to taka reakcja alergiczna. Komary w mieście nie roznoszą malarii.

Od wczoraj jest już lepiej, zaczęły blednąć. Jaś nie ma zbyt dużego apetytu, kaszkę zjada i pije chętnie, ale stałych pokarmów nie bardzo, chyba boli go gardło. Ale jest bardzo żywy, biega i wszystko go interesuje, jak zwykle, najbardziej motory.

W środę o 17:55 mieliśmy pociąg z Chiang Mai do Bangkoku. Tym razem trafił nam się inny, lepszy wagon z inaczej usytuowanymi łóżkami. Łóżka dolne są po rozłożeniu na tyle szerokie, że od biedy mogłyby się na nich mieścić po 2 osoby. Tak więc ja tym razem wyspałam się z Zającem komfortowo. Lepiej nie kupować biletów na górne łóżka, są nieznacznie tańsze, a dużo mniej wygodne i trzeba się do nich wspinać po drabince.

Pociąg dojechał ok. 7:00 do Bangkoku. Niestety na stacji spędziliśmy dodatkową godzinę, bo Grzesiek wysiadając z pociągu zgubił słuchawki do iPoda, więc chodził i z zacięciem ich szukał w pociągu i na stacji - nie znalazły się :( Z dworca wzięliśmy taksówkę z licznikiem i za 105 B pojechaliśmy na dworzec autobusowy Eastern Bus Station (Ekamai). Akurat za 5 minut odjeżdżał nasz autobus do Pattai, więc szybko kupiliśmy bilet (w kasie, nie od pośredników nagabujących przed wejściem). Zapłaciliśmy 91 B od osoby. Niestety autobus zatrzymywał się po drodze ze 20 razy, żeby zabierać pasażerów, czasami na ponad 10 minut, więc w efekcie jechał 4 godziny. Pattaya jest oddalona od Bangkoku o ok. 130 km. Jasiek w autobusie już szalał, nie mógł usiedzieć i robił awantury. W sumie nie ma się co dziwić.

Wysiedliśmy na ostatnim przystanku w Pattai, dopadliśmy pierwszy lepszy sklep i po zatankowaniu poszliśmy na piechotę z bagażami do centrum Pattai. Niestety okazało się, że to dość daleko, więc nie polecamy. Lepiej wziąć taksówkę, ale taksówkarz zawsze początkowo zawyża cenę ze 2 razy, więc trzeba się targować. My czasami mamy ich dość i wolimy się przespacerować.

Doszliśmy do miejsca gdzie jest kilka hoteli obok siebie i wybraliśmy jeden z nich. Płacimy 400 B (40 zł) za pokój z łazienką, balkonem i klimatyzacją, ale jest jeden mały szkopuł - pokój jest na 4 piętrze bez windy, więc wózek musimy zostawiać w restauracji na dole, przez którą trzeba przejść, żeby się dostać do części mieszkalnej. Cena początkowo wynosiła 450 B, ale Grzesiek podszedł z Jasiem na rękach i praktycznie bez targowania pani w recepcji sama obniżyła cenę ze względu na to, że musimy zasuwać po schodach tak wysoko. Hotel nazywa się Robin's Nest.

Po odświeżeniu się ruszyliśmy na miasto. Wiedzieliśmy wcześniej, co to za miejsce, ale mimo to można się zdziwić. Większość turystów stanowią podstarzali panowie z Zachodu, którzy przyjeżdzają, aby się bawić z tajskimi dziewczynami. Prostytutek jest tu w tej jednej miejscowości chyba więcej niż w całej Polsce. Stoją co kilka metrów przy ulicach oraz przesiadują w barach i czekają na klientów. Normalnym widokiem jest 60-letni Anglik idący za rękę z 20-letnią Tajką. Jest to taki średni widok, ale pewnie można przywyknąć. Oprócz tego jest tu ogromne zagęszczenie sklepów, barów, restauracji i różnego typu rozrywek. Są też i normalni turyści, głównie z Rosji. Specjalnie dla nich w wielu restauracjach jest rosyjskie menu. Widzieliśmy też małżeństwo z Polski z dwójką dzieci w wózkach. Na ulicach jest teraz dziki tłum i jest głośno. Jest północ, jesteśmy w pokoju i słyszymy karaoke z pobliskiego baru. Jutro rano pewnie pójdziemy na plażę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz